Pokonał swoje demony i przeżył alt-rockową eksplozję. Teraz, gdy oryginalny skład Jane’s Addiction wrócił na scenę, Dave Navarro szczerze opowiada o swoim życiu z gitarą.
Z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że Dave Navarro nigdy nie miał być kimś, kto łatwo odnajdzie się w świecie. Może dlatego, że jako dziecko rozwiedzionych rodziców funkcjonował na pograniczu dwóch różnych rzeczywistości. Ale przez całe życie towarzyszyła mu jedna stała: muzyka.
— Tak... dynamika rodzinna — zawiesza głos Navarro. — Moi rodzice byli po rozwodzie, ale w obu domach zawsze grała muzyka. Mama miała eklektyczny gust. Uwielbiała funk, często słychać go było w domu. Tata z kolei kochał Gordona Lightfoota, The Carpenters, Jima Croce i tego typu rzeczy. Przechodząc z jednego domu do drugiego, słyszałem zupełnie inne style. Czasami zastanawiałem się, dlaczego moi rodzice w ogóle się pobrali.
To rozdarcie może po części tłumaczyć, dlaczego Navarro idealnie pasował do Jane’s Addiction — zespołu, który stylistycznie był jakby oderwany od trendów swojej epoki, choć równocześnie czerpał z jej dominujących nurtów. Gdy pod koniec lat 80. pojawili się na Sunset Strip w Los Angeles, kwartet — Navarro, wokalista Perry Farrell, basista Eric Avery i perkusista Stephen Perkins — nie przypominał w niczym dominujących wtedy zespołów hair metalowych w siateczkowych rajstopach. Nawet wewnątrz samego zespołu nie było spójności stylu.
— Stephen był zakochany w precyzji technicznej, jak Rush — tłumaczy Navarro. — Ja byłem fanem gitarowych herosów z lat 60. i 70., no i oczywiście Eddiego Van Halena — kiedy się pojawił, zmieniło się wszystko. Eric kochał punk rocka, a Perry był po stronie post-goth.
— Gdy wszyscy trafiliśmy do jednej sali prób, na papierze to nie miało sensu. Ale w praktyce — zaskoczyło. Robiliśmy coś, czego nikt inny wtedy nie robił. Wszyscy gonili za kolejnym Guns N’ Roses albo Poison. My nie chcieliśmy nimi być.
I dzięki temu zwrócili na siebie uwagę. Odmawiając podporządkowania się hair metalowi i ignorując rodzącą się scenę grunge’ową, wydali w 1989 roku swój eklektyczny debiut Nothing’s Shocking, który zachwycił krytyków. MTV odmówiła emisji teledysku do „Mountain Song” z powodu nagości, a dziewięć z jedenastu największych sieci sklepów płytowych w USA wycofało album z oferty przez okładkę przedstawiającą rzeźbę zrośniętych nagich kobiet. Nothing’s Shocking sprzedało się poniżej 250 tys. egzemplarzy. Ale dzięki rozgłośniom studenckim utwór „Jane Says” dotarł do 6. miejsca na liście Billboardu, a zespół zyskał status kultowy i nabrał rozpędu przed wydaniem przełomowego Ritual de lo Habitual w 1990 roku.
Navarro z białym PRS Dave Navarro Signature Custom 24 za kulisami L’Olympii w Paryżu przed koncertem Jane’s Addiction, 26 czerwca 2024.
Jednak sława, pieniądze i to, co ze sobą niosą, wciągnęły Navarry w koszmar uzależnienia od heroiny. W pewnym sensie był to finał historii, która zaczęła się w jego nastoletnich latach — i była naznaczona traumą. Gdy miał 15 lat, jego matka została zamordowana przez partnera, co zapoczątkowało łańcuch wydarzeń, które na zawsze zmieniły jego życie i popchnęły go w stronę narkotyków.
— Moim rozwiązaniem na tragedię było jeszcze więcej traumy. Nic nie rzuciło mnie na kolana bardziej niż narkotyki — mówi Navarro. — Wiesz... moja mama została zamordowana w straszny sposób. Wszyscy tracą kiedyś rodzica, prawda? Ale nie każdy przez lata sam siebie niszczy.
Jednocześnie to właśnie tragedia pchnęła go do oddania się muzyce na całego. Grał na gitarze jeszcze zanim skończył 10 lat. Zainspirował go „Voodoo Child (Slight Return)” Hendrixa, a potem debiut Van Halena z 1978 roku. W 1985 roku dołączył do Farrella, Avery’ego i Perkinsa w nowo utworzonej kapeli outsiderów. — Spotkaliśmy się jako cztery kompletnie różne osoby — mówi. — W żadnych innych okolicznościach nigdy byśmy się nie poznali.
Ale nie miało być łatwo. Jane’s Addiction rozpadło się w 1991 roku, dokładnie wtedy, gdy alt-rock wystrzelił. Mimo wszystko Navarro szybko stał się rozchwytywany. W zaledwie kilka lat spędzonych w Jane’s Addiction wypracował własne miejsce na scenie – potrafił w niespotykany sposób łączyć nowoczesny rock, metal i psychodelię, tworząc unikalne brzmienie. Niezależnie od tego, czy operował pedałem wah, szorował strunami, czy używał wibratora, by wydobywać z gitary piskliwe jęki, Navarro przecierał nowe szlaki i zdefiniował na nowo gitarowe fajerwerki ery, która rozpaczliwie potrzebowała nowych bohaterów. Zanim ziemia na grobie Jane’s Addiction zdążyła dobrze osiąść, Guns N’ Roses upatrzyło go sobie jako następcę Izziego Stradlina. Choć prywatnie przyjaźnił się ze Slashem, odrzucił propozycję. – To chyba nie byłoby dobre dopasowanie – stwierdza lakonicznie.
Niedługo potem Navarro zerwał z narkotykami i był gotowy na nowe wyzwanie – przejął miejsce Johna Frusciante w Red Hot Chili Peppers, który również zmagał się z uzależnieniem. Pomimo trudnego „chrztu bojowego”, który obejmował występ na Woodstocku ’94 i tarcia w zespole, Navarro zostawił po sobie ślad na albumie „One Hot Minute” z 1995 roku – cięższym, przesiąkniętym psychodelią krążku, który do dziś budzi emocje wśród fanów RHCP.
Po odejściu z Chili Peppers Navarro co jakiś czas pojawiał się w blasku reflektorów. Miał ogromny wkład w przebój Alanis Morissette „You Oughta Know” z przełomowego albumu „Jagged Little Pill” (1995). W tym samym roku współpracował z Janet Jackson, Nine Inch Nails i 4 Non Blondes, a później dogrywał partie gitarowe na albumach Christiny Aguilery, Gene’a Simmonsa, P. Diddy’ego i Marilyna Mansona. Po drodze ponownie mierzył się z demonami, skonfrontował się z mordercą swojej matki, grał w supergrupach i – wbrew przewidywaniom – został aktorem i gospodarzem telewizyjnym, współprowadząc m.in. dwa sezony programu „Rock Star”. Uruchomił też swój internetowy talk-show – „Dave Navarro’s SPREAD TV”. Ale przez wszystkie te zawodowe zakręty niezmienne pozostawało jedno: gitara – jego źródło ocalenia. – Stała się moim najlepszym przyjacielem – mówi dziś.
Jane’s Addiction także stale powracało w jego życiu – choćby w tle. Po rozpadzie w 1991 roku zespół powracał w 1997, 2002 i 2008 roku. Dwa ostatnie powroty zaowocowały nowymi albumami: „Strays” (2003) i „The Great Escape Artist” (2011). Czym więc różni się ta najnowsza reaktywacja? – Wieloma rzeczami – mówi Navarro. – Im jesteśmy starsi, tym mniej mamy ego i tym bardziej czujemy się jak bracia. To jak powrót do 1989 roku, do korzeni. Czujemy ducha tamtych czasów – i to jest dar. A w naszym wieku czuć to znów? To coś niesamowitego.
Jane’s Addiction wypuścili nowy utwór „Imminent Redemption” – pierwszy nagrany przez oryginalny skład od 1990 roku. – Pracujemy teraz nad płytą – zapowiada Dave. – Po drodze wypuścimy jeszcze kilka singli. Ale teraz jesteśmy w trasie i bawimy się świetnie.
To była szalona droga dla Navarro, który w wieku 57 lat czuje się szczęściarzem – bo żyje i znów gra w zespole, od którego wszystko się zaczęło. – Patrzę wokół i myślę: „Jesteśmy najbardziej pier**lonymi szczęściarzami na świecie”.
Navarro z Red Hot Chili Peppers podczas MTV Video Music Awards, 7 września 1995.
Dave, masz za sobą sporo przeciwności. Ale patrząc na twoją karierę, wygląda na to, że ciężko cię złamać.
Dzięki. Doceniam to. Sporo się wydarzyło. Na szczęście teraz jestem z oryginalnym składem tego zespołu i każde show jest przez to ekscytujące. Minęło dużo czasu między Jane’s Addiction 1.0 a tym, gdzie jesteśmy dziś.
Wróćmy do początku – skąd u ciebie gitara?
Grałem na pianinie jako siedmiolatek. Byłem dzieciakiem, który jeździł na deskorolce. Pewnego razu w skateparku usłyszałem z głośników „Voodoo Child”. Pomyślałem: „Co to, do cholery, jest?”. Wszedłem do środka i zapytałem gościa za ladą. Odpowiedział: „Jimi Hendrix. Nie znasz Jimiego Hendrixa?”. W drodze do domu błagałem, żebyśmy zatrzymali się w sklepie muzycznym – i tak kupiłem płytę Hendrixa. Wtedy powiedziałem sobie: „Cokolwiek ten koleś robi, to właśnie chcę robić”. Tak się zaczęło. On był powodem, dla którego to robię.
Dorastałeś w muzykalnym domu?
Do pewnego stopnia. Mój ojciec grał na pianinie, mama kochała różne gatunki muzyki. Dorastałem słuchając Roberty Flack, Stevie’ego Wondera i Taj Mahala. Ojciec był fanem musicali z Broadwayu – na przykład „West Side Story”. Ta eklektyczna mieszanka mamy i opowiadania historii ojca pojawia się w moich ulubionych albumach – jak „The Wall” czy „Tommy”. Są eklektyczne i opowiadają historię. Miałem też kuzyna, Dana Navarro, który grał na gitarze. Chodziliśmy na jego koncerty, on nauczył mnie pierwszych chwytów.
Czy jesteś w większości samoukiem?
Tak. W młodości po prostu kupowałem płyty i próbowałem nauczyć się grać piosenki ze słuchu. Nie miałem nauczyciela. W moim mieście był sklep Rhino Records – później stał się wytwórnią, ale wtedy to był po prostu sklep z używanymi winylami. Mieli odtwarzacz z tyłu, więc mogłeś posłuchać przed zakupem. Kiedy dostawałem kieszonkowe, szedłem tam, wybierałem płyty po okładkach, słuchałem i – jeśli mi się podobały – kupowałem. Potem w domu próbowałem je odtworzyć.
Jak to wpłynęło na twoje wyobrażenie o tym, jakim gitarzystą chcesz być?
Co ciekawe, wiele z tych płyt to były bootlegi nagrań koncertowych. Kiedy słuchałem Led Zeppelin i Hendrixa z bootlegów, zauważyłem, że ich solówki zupełnie różniły się od tych z albumów studyjnych. Pomyślałem: „Aha, tak to się robi!”. Więc kiedy zaczynałem grać z innymi muzykami, zawsze improwizowałem. Myślałem, że to zasada. Z czasem, gdy zacząłem chodzić na koncerty, zauważyłem, że wielu gitarzystów odtwarza swoje solówki nuta w nutę. Uznałem to za dziwne i oceniłem to: „Nie zagłębiasz się naprawdę, nie odsłaniasz się”. To nie było w duchu tych, których podziwiałem. Oczywiście z czasem nauczyłem się ich doceniać i wielu z nich również należy do moich ulubionych.
W wieku nastoletnim twoja odporność została wystawiona na próbę. To delikatny temat, ale jak śmierć twojej matki wpłynęła na twoje podejście do życia?
W zasadzie tego dnia zdecydowałem: „Pieprzyć wszystko inne – szkołę, to, co mi się każe robić, oczekiwania ludzi wobec mnie. Będę grał muzykę. Codziennie. Z kumplami. Bo nigdy nie wiesz, co się wydarzy”. Chodziłem do liceum ze Stephenem Perkinsem, byliśmy w zespole heavy metalowym. Po szkole od razu szliśmy grać. Z jednej strony podejmowałem wtedy dobre decyzje – ale też wiele złych, szczególnie w kwestii narkotyków i ucieczki od rzeczywistości. Poszedłem tą ścieżką. W wielu aspektach... to zabawne: dorastałem z „The Wall” i „Tommy”, a historie opowiedziane na tych płytach bardzo przypominają moją własną. Nadal nie potrafię przez nie przejść bez płaczu. Po prostu się nie da.
Navarro z Jane’s Addiction w L’Olympii w Paryżu, 26 czerwca 2024.
To ciekawa paralela. Możesz rozwinąć?
W „The Wall” główny bohater zwraca się ku muzyce, izoluje się, buduje wokół siebie mur, nie ufa nikomu, popada w obłęd. Dokładnie to przydarzyło się mnie. W „Tommy” mamy dziecko, którego ojciec został zamordowany. Ono zamyka się w sobie, przestaje reagować na świat. Potem staje się postacią mesjanistyczną – zaczyna znowu widzieć, słyszeć, mówić – ale ostatecznie też upada. I ja też upadłem. Wpadłem w uzależnienie.
To, co cię spotkało, musiało cię psychicznie roztrzaskać, a narkotyki zniszczyły fizycznie. Ale gitara wydaje się być jedynym stałym punktem.
Zdecydowanie. Bez dwóch zdań. Gitara stała się moim najlepszym przyjacielem i jedyną rzeczą, na której mi naprawdę zależało. Siedziałem w swoim pokoju godzinami, grając, uciekając, rozwijając się. Poznawałem siebie, tworzyłem fikcyjne narracje, w których łatwo się zatracić. Po takiej tragedii łatwo uciec w samotność i stworzyć sobie toksyczną historię, która potem wpływa na życie. Myślę, że to też popchnęło mnie w stronę narkotyków.
Paradoksalnie jednak – to cię poniosło w górę. Jane’s Addiction pojawiło się w momencie, gdy kończyła się era hair metalu, a grunge dopiero się zaczynał. A wy nie byliście ani tym, ani tamtym.
Niektóre kultowe partie basowe Erica Avery’ego były proste, bezpośrednie – punkowe: szybkie, krótkie, nie zachęcające do solówek. Ale ja je dodawałem. Stephen miał technicznie zaawansowany styl gry na perkusji, a Perry był genialnym poetą – potrafił z miejsca wymyślić dziwne, ale zapadające w pamięć melodie. Kiedy zaczęliśmy grać, pomyślałem: „To niesamowite”.
Mieliśmy jednak sporo wyzwań. Nie chcieliśmy być jednym konkretnym zespołem. Chcieliśmy być artystyczną kolektywną ekspresją. I myślę, że dokładnie tym się staliśmy – nawet nieświadomie. Każdy wnosił swoje wpływy i udało się to jakoś połączyć.
Wejście do studia, by nagrać debiut „Nothing’s Shocking”, musiało być nie lada zadaniem.
Wchłanialiśmy wtedy wszystko jak gąbki. Zafascynowałem się Bauhausem, Joy Division, Siouxsie and the Banshees – wszystkim, co było inne, mroczne, dziwne, nieefektowne technicznie. Moje granie stało się miksturą tych wszystkich gatunków. Jestem za to wdzięczny, bo jako młody chłopak myślałem: „Jestem gitarzystą rockowym, grającym solówki. Kropka”.
Masz przykłady tego podejścia?
Z czasem zacząłem spotykać innych muzyków, chodzić na koncerty, poznawać różne sceny. Moje granie ewoluowało – wchłaniałem punk, melodykę, gotyk. Miłość do hard rocka została, ale dodałem do niej Joy Division. I nagle odkryłem: „Można napisać numer oparty na dwóch dźwiękach. I to wystarczy”.
Przykłady takich kontrastów to chyba „Mountain Song” i „Jane Says”?
Dokładnie! A gdy masz takiego tekściarza jak Perry, nie musisz zbytnio się popisywać. Jego poezja na pierwszych płytach… robiła ogromne wrażenie.
Występ na Lollapaloozie podczas drugiej reaktywacji Jane’s Addiction, 9 sierpnia 2003.
Opisz, jak wyglądało tworzenie partii gitarowych na „Nothing’s Shocking”.
Pisaliśmy poprzez jamowanie. Perry otwierał swój notes, zaczynał śpiewać i nagle trafiał w coś niesamowitego. To kształtowało mój sposób grania. Jestem fanem minimalizmu, hałasu, chaosu i efektów. A mimo to nagle wycinasz porywające solo… Bo jednocześnie kochałem gitarowe solówki! [śmiech] Dziwna kombinacja, ale znalazłem na nią miejsce. Różnice między nami – muzyczne i osobiste – pewnie też tłumaczą, dlaczego rozpadaliśmy się tyle razy.
Po „Nothing’s Shocking” stałeś się gwiazdą alternatywy w czasach, gdy inni albo szaleli z techniką, albo grali mroczne, przygnębiające rytmy. Musiało być trudno mierzyć się z sukcesem i jednocześnie z uzależnieniem.
Wiesz, musisz zrozumieć, że wtedy nie było internetu. Nie miałem świadomości, że osiągnęliśmy jakiś sukces. Po prostu przychodziłem na koncerty, grałem, jeździłem w trasę. Nie wiedziałem, czy „Nothing’s Shocking” zrobiło jakiekolwiek wrażenie, czy coś zmieniło. Byłem w środku tego wszystkiego — nie znałem innej perspektywy.
Czyli nie czułeś żadnej presji przed nagrywaniem „Ritual de lo Habitual”?
Nie, w ogóle. Nie miałem poczucia, że trzeba sprostać jakimś oczekiwaniom czy dorównać czemuś przełomowemu. Po prostu robiliśmy swoje. Co ciekawe, około połowa utworów z „Ritual” była już gotowa, gdy nagrywaliśmy „Nothing’s Shocking”. Graliśmy je już w trasie promującej pierwszy album. Kiedy weszliśmy do studia, te numery były w nas tak głęboko, że nie trzeba było ich wymyślać od nowa. Ale ironia polega na tym, że wtedy byłem u szczytu uzależnienia od heroiny. Nie pamiętam zbyt wiele, ale ponoć nagraliśmy cały album… i Dave Jerden, producent, przesłuchał go i powiedział: „Nie użyjemy tych ścieżek. Musimy nagrać to jeszcze raz”.
Musieliście nagrać cały album ponownie?
Tak. Ale ja tego w ogóle nie pamiętam. Ledwo pamiętam, że nagrywaliśmy to raz, a co dopiero dwa razy. [śmiech] Mam parę przebłysków — pamiętam, jak wyglądało studio, kilka twarzy… Ale nie wiem, czy to trwało tydzień czy trzy miesiące. Nie mam pojęcia. Nie pamiętam nawet, na jakiej ulicy było studio ani jak się tam dostałem. [śmiech]
To niesamowite, biorąc pod uwagę, jak dopracowane są twoje partie na „Three Days”, „Been Caught Stealing” czy „Stop”.
Dziękuję. Miałem szczęście współpracować z inżynierem dźwięku Ronnie’m S. Champagne’em. Był kluczowy w szukaniu odpowiednich brzmień, gitar, wzmacniaczy. Kiedy mówiłem: „To jeszcze nie to”, pomagał mi znaleźć właściwy kierunek. Ronnie był odpowiedzialny za kolory i tekstury tych brzmień. Dużo mu zawdzięczam.
Czy twoje wyposażenie zmieniło się między „Nothing’s Shocking” a „Ritual”?
Niespecjalnie. Używałem praktycznie tego samego pedalboardu na scenie i w studio. Nawet dziś mam podobny zestaw. Próbowałem różnych racków, procesorów, ale nie wiem… jest coś w tym, że masz efekty pod nogami, możesz kręcić pokrętłami ręką i widzieć wszystko przed sobą. To mi odpowiada. Na koncertach też nie zmieniam brzmienia zbyt często — mam jedno główne ustawienie na cały set. Jeśli chcę coś zmienić, to raczej za pomocą dynamiki albo ekspresji. I znowu – wracam do filozofii bootlegów Page’a i Hendrixa: występ nie powinien brzmieć jak płyta. Jeśli chcesz usłyszeć płytę, to jej posłuchaj. Dziś gramy to po swojemu.
Podczas nagrań „Ritual” byłeś w szczytowym momencie uzależnienia. Album odniósł sukces, a Jane’s Addiction rozpadło się w 1991 roku. Jak udało ci się przetrwać?
Nie jestem do końca pewien. Myślę, że zespół rozpadł się w odpowiednim momencie. Odczułem ulgę. Dało mi to chwilę na zatrzymanie się i przyjrzenie się swojemu życiu – i oczywiście narkotykom. Zaraz potem poszedłem na odwyk i oczyściłem się.
Chciałbym powiedzieć, że od tego czasu byłem czysty. Niestety – to była sinusoida.
Jane’s Addiction na scenie w L’Olympii. — Odkrywam na nowo, co było w tych czasach tak magiczne — mówi Navarro.
Czy twoim zdaniem byłbyś dziś żywy, gdyby Jane’s Addiction wtedy się nie rozpadło?
Wiesz… uzależnienie to choroba na całe życie. Teraz mam się dobrze, ale to naprawdę trudna droga. Myślę, że gdyby zespół wtedy nie zakończył działalności, bardzo możliwe, że po prostu bym umarł. Dlatego jestem wdzięczny, że to się wtedy stało.
Zaraz po rozpadzie Jane’s stałeś się bardzo rozchwytywany i znalazłeś się na celowniku Guns N’ Roses. Zawsze się zastanawiałem, jak by wyglądała twoja współpraca ze Slashem, bo nie jesteś gitarzystą rytmicznym jak Izzy Stradlin.
Tak, myślę, że to nie byłby właściwy wybór w tamtym czasie. Grałem ze Slashem później wiele razy. Uwielbiam z nim grać. Ale jestem trochę bardziej „po lewej stronie”, jeśli chodzi o styl. Guns N’ Roses to klasyczny, bezpośredni, rockowy zespół, co kocham, bez dwóch zdań. Ale jako gitarzysta lubię klęknąć, kręcić gałkami od delayów i robić hałas jak Kraftwerk czy coś w tym stylu. [śmiech] To nie bardzo pasuje do Guns N’ Roses. Ale myślę, że właśnie to odnalazłem w Chili Peppers.
Do których dołączyłeś w ’93. Jak wyglądało wejście w buty Johna Frusciante?
To była bardzo trudna rola do przejęcia, bo oni byli już bardzo ukształtowani. To był kolejny chrzest bojowy. Nagle musiałem pracować w zupełnie innym kontekście, z muzykami, z którymi nigdy wcześniej nie grałem. Dziwne, ale przypominało mi to początki Jane’s Addiction – byłem z facetami, którzy grali coś zupełnie innego niż ja. Tylko że tym razem robiliśmy to w Madison Square Garden. [śmiech] Mój pierwszy koncert to było Woodstock! Presja była absurdalna.
Tamten okres twojej kariery często maluje się jako burzliwy, ale z drugiej strony – co ci dał?
Bez wątpienia stałem się lepszym gitarzystą dzięki temu doświadczeniu. Gra z Fleą i Chadem to był przyspieszony kurs mistrzowski z muzykalności. Jestem bardzo wdzięczny za czas spędzony z nimi, ale to był dziwny pomysł, żeby dołączyć do zespołu w tamtym momencie, i bardzo dziwny czas.
Od tamtej pory, między reunionami Jane’s, grałeś z każdym – od Ozzy’ego Osbourne’a, przez Lou Reeda i Coreya Taylora, aż po Post Malone’a, głównie w ramach Camp Freddy. Czego cię nauczyły te doświadczenia?
Żeby grać w tamtym zespole, musiałem nauczyć się różnych stylów muzycznych do każdego kawałka. Camp Freddy był dla mnie jedną z największych szkół jako muzyka, bo jestem przekonany, że im więcej grasz z różnymi muzykami, tym lepszym stajesz się artystą. To po prostu fakt.
Pomimo zmagań i przerw w karierze, wciąż jesteś rozchwytywany. Dlaczego?
Nie uważam się za mistrza w żadnej technice. Nie twierdzę, że jestem najlepszym solistą. Nie jestem shredderem. Nie jestem wybitnym melodystą. Ale wszystkie te elementy są częścią mojego stylu. Najlepiej określiłbym swój sposób grania jako „rozległy”. Tak to widzę. I jestem ogromnie wdzięczny za wszystkie możliwości, jakie dostałem. Jak mówiłem, te lekcje mistrzowskie, które miałem dzięki grze z ludźmi, o których nawet nie marzyłem… Pamiętam, jak siedziałem w pokoju i słuchałem Draw the Line Aerosmith, a potem, po latach, stałem obok Stevena Tylera. To wszystko było dla mnie wielką szkołą.
Czy to te życiowe lekcje sprawiają, że teraz to wszystko działa?
To wymaga lat dorastania i dojrzewania, żeby zrozumieć, że może to, nad czym się zastanawiasz, jednak jest warte zachodu — i że wcale nie jest aż tak wielką sprawą, jak się wydawało. Kiedy myślę o sobie z lat 20., trudno było mi tak myśleć. Ale żyjesz, uczysz się, zbierasz trudne doświadczenia i nagle dociera do ciebie: „Kurczę, to co miałem wtedy, było naprawdę piękne!”
Teraz łatwiej mi odpuścić i skupić się na muzyce. Kiedy wchodziłem do tego zespołu, nie interesowały mnie dziewczyny, samochody ani kasa. Chciałem robić muzykę. I reszta chłopaków też.
Czy to nadal aktualne w waszym obecnym składzie?
Myślę, że tak. W tym rodzaju pasji jest ogromna siła. Ale, jak to z osobowościami — to czyni wszystko bardziej wybuchowym. To nie jest łatwe, ale nie powinno być. To trochę jak z Pink Floyd — i tu muszę dodać, że Gilmour to mój ulubiony gitarzysta. Tylko on potrafi doprowadzić mnie do łez samą melodią.
Wcześniej wspomniałeś, że twoje życie przypomina historię z „The Wall”. Czy widzisz jeszcze jakieś podobieństwa między Floydami a Jane’s Addiction?
Zdecydowanie. Jak spojrzysz na Pink Floyd — to ten sam układ. Gilmour — introwertyczne refleksje przekute w dźwięki. Waters — agresywny i ekspresyjny. Dwie strony tej samej monety. Ci faceci ścierali się i wkurzali nawzajem. Ale właśnie to czyniło ich autentycznymi.
Wiem, że trzeba mieć jaja, żeby porównać swój zespół do Pink Floyd, i nie o to mi chodzi. Porównuję dynamikę, osobowości, podejście. Pink Floyd zaczynali jako artystyczny zespół – i my też byliśmy takim zespołem. Po prostu. Można powiedzieć, że to właśnie wasza autentyczność sprawiła, że twoja kariera pozostała tak aktualna. Nie wiem. Przez wiele lat odsuwałem się od muzyki, pracowałem w innych obszarach – głównie w telewizji, byłem nawet prowadzącym teleturnieju. I może to się wydaje sprzeczne z tym, co mówię o autentyczności.
Ale teraz zespół znów odkrywa swoją własną autentyczność. Gramy koncerty jako oryginalny skład i mamy nową muzykę. A kiedy gramy na żywo — jesteśmy tylko my czterej. Minimalna produkcja, zero rozpraszaczy. To jak wtedy, gdy graliśmy w małych punkowych klubach, kiedy dopiero zaczynaliśmy.
Wasz nowy utwór nosi tytuł “Imminent Redemption”. Patrząc na wszystko, o czym rozmawialiśmy, ten tytuł wydaje się wyjątkowo trafny.
Odnajdujemy autentyczność w czymś, co wszyscy uważaliśmy za dawno stracone. Naprawdę miałem moment, w którym myślałem: Mam dość Jane’s Addiction. Nie chcę do tego wracać nigdy więcej. A teraz jestem tu, w trasie z oryginalnym składem, i odkrywam na nowo to, co było tak magiczne w tamtych pierwszych dniach.
Biorąc pod uwagę wszystko, co przeszedłeś — czy zastanawiasz się czasem nad swoją spuścizną?
Człowieku… nie wiem, czy mam w sobie tyle pewności, żeby twierdzić, że zostawiam jakąś spuściznę. Szanse, które dostałem, i rzeczy, które zrobiłem, były prawdziwym błogosławieństwem. Ale razem z tymi darami przyszło też wiele bólu i walki. Życie było bardzo, bardzo trudne. Więc gdy myślę o swojej spuściźnie, to nie rozmyślam nad tym, co zrobiłem — ale z kim to zrobiłem.
Ludzie, z którymi miałem zaszczyt grać — to oni są częścią tej historii. Nie potrafię spojrzeć na to inaczej. Nie potrafię patrzeć z zewnątrz.
KEVIN NIXON
PAUL NATKIN/GETTY IMAGES
FRANK MICELOTTA/IMAGEDIRECT/GETTY IMAGES
PAUL BERGEN/REDFERNS; TIM MOSENFELDER/GETTY IMAGES