Volbeat – 29.10.2019 - Warszawa
Najbardziej metalowe miesiące tego roku w polskim kalendarzu to październik i listopad. W miniony wtorek w stolicy gościliśmy trzy zespoły, z których każdy wart jest wydanych nań pieniędzy. W roli headlinera pojawili się Duńczycy z Volbeat, a supportowali ich moi ulubieńcy z Baroness oraz rock’n’rollowcy z mocno niedocenianego u nas Danko Jones.
Ostatni z wymienionych w stawce miał przyjemność otwierać koncert. W hali znajdowała się garstka słuchaczy, dla których kontakt z jednym z najbardziej rock’n’rollowych wśród punkowo/hardcore’owych zespołów był pierwszym, i mam nadzieję nie ostatnim. Grupa ma u nas porównywalne grono fanów co Clutch, jeśli nie mniejsze, ale przyjęcie mieli dobre, a jak na support zabrzmieli nie najgorzej. Kanadyjskie trio zagrało z luzem jaki u nas prezentowało The Stubs i z mocą jakiej można oczekiwać od rockowych zespołów zza oceanu. Widziałbym ich w klubie pokroju Hydrozagadki gdzie roznieśliby salę w pył. Przy „Had Enough” do wesołych pląsów poderwali się nawet nieliczni na trybunach, więc zadanie zostało spełnione.
30 minut z rozśpiewanym Danko minęło jak z bicza strzelił, a tuż po nich zameldowali się mniej popularni kuzyni Mastodon. Ogromnie żałuję, że o Baroness nie mówi się na tyle dużo aby zespół wskoczył do pierwszej ligi, ale co zrobić. Poniekąd sami sobie strzelili w kolano nie przywiązując należytej wagi do brzmienia swojej przedostatniej płyty („Purple”), a najnowsza „Gold & Grey” ma w końcu szansę odczarować złą passę. Dzięki świeżemu nabytkowi w postaci gitarzystki Giny Gleason grupa odżyła, łapiąc wiatr w żagle, a pod względem energii jaka aż kipi od niej na scenie, bliżej jej do zespołów punkowych. Wbrew pozorom Baroness gra skomplikowaną muzykę wymagającą skupienia, ale nie przeszkadza to ani Johnowi Baizleyowi, ani wspomnianej pannie Gleason, która wprawy nabierała m.in. u boku gwiazd pokroju Carlosa Santany czy The Smashing Pumpkins.
Najważniejsze, to że para doskonale wymienia kolejne gitarowe ciosy, a harmonie wokalne brzmiały niemal identycznie jak na wspomnianej płycie. W setliście znalazło się aż pięć piosenek z tego wydawnictwa (m.in. „Tourniquet”, singlowe „Throw Me An Anchor” czy „Borderlines”) oraz skromna reprezentacja poprzednich płyt, z naciskiem na mniej udane „Purple” (słuszny wybór „Shock Me”). Do tego pakiet hitów z Yellow & Green („Take My Bones Away”, „March To The Sea”) oraz przedstawiciel chyba nieco zapomnianego przez media debiutu („Isak”). W hali znajdowało się na tyle dużo osób aby grupa trafiła do nowych słuchaczy, a Ci którzy wiernie walczyli pod barierkami dowiedli że znajdowali się tam raczej nieprzypadkowo. Dobre, mocno energetyczne i ambitne widowisko, ale położone przez dziwnie brzmiącą perkusję (problemy z nagłośnieniem tomów, praktycznie nieistniejąca stopa) i niesłyszalny bas.
Duńczyków z Volbeat widziałem ostatni raz w 2010 roku, w starym klubie Studio. Wtedy byli już na tyle duzi aby wyprzedać ten gig, ale zarazem znajdowali się na tym etapie kariery, kiedy nieco odbiła im sodówa, a muzyka stała się okrutnie powtarzalna. Musiało minąć aż 9 lat żebym ponownie zachłysnął się nośnością piosenek Michaela Poulsena – i wiecie co – warto było czekać. Nowy album to naszpikowany hitami powrót do grania z czasów debiutu, a że jestem dość sentymentalny, świetnie wspominam czas kiedy byłem nastolatkiem i jeździłem za grupą po festiwalach aby zobaczyć czy ten elvis metal to rzeczywiście następna wielka rzecz. Jak się okazało owszem, bo grupa z upływem czasu dostała swoje pięć minut i zapracowała na status headlinera największych europejskich festiwali. Czy zasłużenie? Za pracę i zgrabny marketing tak, ale po trzeciej płycie muzycznie coś się popsuło.
W tym okresie panowie omijali nasz kraj (wyjątkiem był Woodstock), a wrócili dopiero jako support Guns N’Roses i rok temu na osobny gig w Stodole, gdzie w glorii i chwale podbili serca w głównej mierze fanek rock’n’rolla. Wtorkowy koncert pozwolił cofnąć się do czasów groove metalowego debiutu („Pool of Booze, Booze, Booza”), przypomnieć dlaczego wszyscy kochamy Johnny’ego Casha („Sad Man’s Tongue” z potężnym wyrzutem konfetti) i wreszcie, nie po raz pierwszy sprawdzić jak thrash metalowiec Rob Caggiano z Anthrax wpisał się w rockabilly na heavy metalowych podwalinach („Pelvis on Fire”, „Slaytan”).
Solówki Caggiano, w połączeniu z niezmordowanym gardłem Poulsena, były najjaśniejszym punktem występu Duńczyków, a towarzyszyła im przemyślana i bogata oprawia wizualna (kilka ekranów LED, wizualizacje, dodatkowe światła) i nie mniej ciężko pracująca ekipa techniczna, która co rusz zmieniała elementy wyposażenia. Zespół jako całość wypadł świetnie wizualnie i wokalnie, ale ponownie kiepskie brzmienie sekcji rytmicznej i zwyczajnie za głośna gitara Poulsena psuły to rock’n’rollowe widowisko. Zespół absolutnie musi się w tej materii poprawić i wrócić do nas aby wymazać z pamięci ten drobny blamaż, gdyż mając na uwadze niedawną wizytę Machine Head w Progresji, to co usłyszeliśmy na Torwarze było tylko namiastką tego jak powinien brzmieć zespół tego kalibru. Winą obarczam rówież sam Torwar, który nie jest miejscem na metalowe koncerty. Ostatnimi czasy hala najczęściej wykorzystywana jest jako miejsce imprez elektronicznych, a najlepsze wydarzenia na jakich miałem okazję tam być, to koncerty wokalistów (a raczej wokalistek) popowych.