Słyszałem historie o zgubionym w Danii plemniku Króla Elvisa, słyszałem też o rockowych dziedzicach Hamleta. Co by o Volbeat nie mówić, ten zespół to fenomen. Właśnie ukazała się jego piąta studyjna płyta pt. "Outlaw Gentlemen & Shady Ladies".
Po kilku zderzeniach z tym dziełem aż chciałbym wykrzyczeć: Michaelu Poulsen prowadź! Wszak to właśnie charyzmatycznemu frontmanowi duńskiego zespołu należy zawdzięczać niesamowitą nośność kompozycji Volbeat. Jego wokale, przecież naznaczone spuścizną największego syna Tupelo, efektownie poprowadziły poprzez różne wymiary "Outlaw Gentlemen & Shady Ladies". W heavy metalu z domieszką horroru Kinga Diamonda, na pełnym luzie w klimacie rockabilly z Sarah Blackwood, ale przede wszystkim w charakternym stylu duńskiego zespołu. Balansując pomiędzy hard rockiem a heavy metalem. Przywołując ducha rock and rolla, nakręcając struny na groove metal. Nad wszystkim czuwał Poulsen, jeden z najlepszych wokalistów współczesnej sceny rockowej i metalowej. Człowiek, który na piątym krążku Volbeat zaprezentował się od najlepszej strony.
Tyle, że charyzmatyczny wokalista i gitarzysta rytmiczny to nie wszystko. Nie sposób tu bowiem nie zauważyć obecności Roba Caggiano. Ex gitarzysta Anthrax, jednocześnie następca Thomasa Bredahla w duńskim zespole, zarejestrował na "Outlaw Gentlemen & Shady Ladies" pokaźną grupę solidnych riffów i solówek, a także popracował trochę na gitarze akustycznej czym zresztą bardzo sprawnie wpisał się w klimat zespołu. Amerykanin wraz z Poulsenem napisał też więcej na ten album niż pozostali muzycy Volbeat czyli Anders Kjølholm i Jon Larsen. W ten sposób odniosłem wrażenie iż ta duńsko-amerykańska współpraca, przede wszystkim na linii Poulsen - Caggiano, będzie procentować w przyszłości. Nawet pomimo, że Volbeat, jak wiele wielkich zespołów, uwięziło się w syndromie czwartego muzyka. Jeśli trio Poulsen, Kjølholm, Larsen tworzą monolit to Caggiano będzie mierzył się z porównaniami, które na razie udźwignął na "Outlaw Gentlemen & Shady Ladies".
Pod względem samych kompozycji następca "Beyond Hell/Above Heaven" z 2010 roku starannie utrzymuje muzyczną koncepcję zespołu. Wśród czternastu numerów można odnaleźć murowanych kandydatów na szlagiery w dyskografii Volbeat. Z tej roli świetnie będzie wywiązywał się singlowy "Cape Of Our Hero", a fani zespołu z pewnością dadzą się porwać takim volbeatowskim standardom jak "Pearl Hart", "The Nameless One" czy "Lola Montez". Zespół popracował też nad ciężarem. Mogę sobie bowiem wyobrazić, że we wiodących fragmentach "Dead But Rising", "Room 24", "Black Bart" czy "Doc Holliday" urwało się kilka strun i pękło kilka talerzy. Czuć tu heavy metal! Czuć groove! Dla równowagi, może raczej właściwego stylowi zespołu balansu, głównie we wstępach pojawiło się kilka zagrywek o country rockowym rodowodzie. Niemal tradycyjnie muzycy Volbeat zaproponowali też cover, którym tym razem był energetyczny utwór pt. "My Body" z repertuaru kalifornijskiego Young the Giant. A swoistą wisienką na torcie jest wyłamujący konwencję pozostałych kawałków, bardzo podniosły numer na zakończenie. Mowa o "Our Loved Ones", na wpół balladzie i hard rockowej miksturze.
Całość sprowadza się zatem do kolejnego bardzo udanego wydawnictwa Duńczyków. Nie mam wątpliwości, że "Outlaw Gentlemen & Shady Ladies" to kolejne ważne dzieło w dyskografii Volbeat. Rzecz obowiązkowa dla fanów zespołu, trudna do pogardzenia przez zapaleńców rocka i metalu. Michaelu Poulsen prowadź!
Konrad Sebastian Morawski