Architects – 1.02.2019 - Warszawa

Relacje

Grzegorz Pindor

Architects – 1.02.2019 - Warszawa

Od kilku lat większość metalowych koncertów wyprzedaje się w ekspresowym tempie. Kolejne występy zarówno uznanych starych gwiazd jak i stosunkowo młodych wykonawców przyciągają rzesze wielbicieli ekstremalnego grania, i nie pozostaje nic innego jak wierzyć w utrzymanie tego stanu rzeczy.

Jeśli za prognostyk dla kolejnych metalowych (a raczej metalcore’owych) sztuk ma służyć miniony koncert Architects – jestem spokojny. Zarówno o fanów i kolejne powody do świętowania, jak i promotorów gotowych zapraszać coraz większe nazwy.

Swoja drogą, trasa promująca „Holy Hell” obok równoległego tour Bring Me The Horizon z ich „Amo”, a także Parkway Drive w towarzystwie Killswitch Engage to bodaj trzy tak wielkie produkcyjnie przedsięwzięcia odbywające się w tym samym czasie, ponadto skierowane do stosunkowo tego samego odbiorcy. Wielu wieszczyło metalcore’owym dźwiękom regres i utratę zainteresowania, a jest zupełnie odwrotnie.

Brytyjscy wizjonerzy metalcore’a zawitali do Warszawy wraz z dwójką wschodzących nazw – Beartooth i Polaris, przyciągając przy tym około piętnaście setek gardeł, gotowych do bezustannego szaleństwa pod sceną. Ostatnim razem panowie wyprzedali Progresję, tym razem byli bliscy wypełnienia Stodoły – co jak na nasze warunki wciąż jest niemałym wyczynem. Nim jednak przejdę do peanów na cześć gwiazdy wieczoru, słów kilka o cichych bohaterach piątkowej nocy.

Australijscy młodzi gniewni, Polaris zaprezentowali krótki, acz bardzo treściwy set, na który złożył się materiał z debiutanckiego „The Mortal Coil”. Panowie dość odważnie zapytali w pewnym momencie, czy ktokolwiek o nich słyszał, a nawet posiada ich CD – ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że nie jest to żaden no name i wybór grupy z Antypodów w roli otwieracza nie okazał się przypadkowy. Panowie doskonale czują się na scenie (do sprawdzenia na kilku letnich festiwalach w Czechach), a publiczność nie pozostawała im dłużna. Czy to spontaniczny circle pit, czy ściany śmierci – w każdym miejscu klubu działo się to, czego wszyscy oczekiwali. W recenzji debiutu Polaris zaznaczałem, iż mają wiele punktów wspólnych z Architects i zdania nie zmieniam. Sprawę jednak komplikuje basista, bez którego ten zespół zwyczajnie „nie dawałby rady”. Świetny młody muzyk, a przede wszystkim doskonale uzupełniający wokalista. Refreny w Polaris to jeden z najmocniejszych, jeśli nie najlepszy aspekt zespołu. Panowie zagrali raptem sześć utworów i to wystarczyło aby kupić zaufanie publiki w Stodole.

Numer dwa, objawienie sceny melodyjnego hc, Beartooth. Grupa dowodzona przez byłego wokalistkę/klawiszowca/kompozytora nieśmiertelnego i owianego memiczną wręcz sławą Attack Attack, kilkukrotnie odwiedzała nasz kraj, nie pozostawiając złudzeń co do tego, kto odpowiada za jedne z największych hitów ostatnich lat. Panowie promują obecnie swój najnowszy album „Disease”, który szturmem wdarł się na listy sprzedaży, zapewniając rozgłos nie tylko grupie, co Red Bull Records. Panowie mają w swoim arsenale kilka naprawdę mocnych przebojów („Aggressive”, „The Lines”, „In Between”), dzięki czemu w żaden sposób nie musieli zachęcać publiczności do aktywnego uczestnictwa w swoim występie. Śmiem twierdzić, a część koncertu oglądałem z balkonu, że znakomita większość zebranych doskonale zna materiał zespołu, a kolejne wersy wykrzycza                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                ne razem z Calebem Shomo tylko to potwierdziły. Dobry, bardzo energetyczny występ, tylko nijak nie rozumiem dlaczego praktycznie bez basu, a po drugie, po co support ma czas na „drum solo”, które w hardcorze nie ma absolutnie żadnego sensu?

Architects widziałem wielokrotnie, zarówno na dużych festiwalowych scenach jak i na deskach (nie tylko) stołecznych klubów. Karierę zespołu śledzę nieprzerwanie od wydanego w 2009 roku „Hollow Crown”, które odmieniło oblicze metalcore’a. Od tamtej pory panowie przeszli szereg stylistycznych zmian, odbiegając od matematycznych rozwiązań z pierwszych płyt na rzecz przestrzeni, większego nacisku na groove i melodykę. Dzięki temu ostatniemu oraz niezmordowanemu gardłu Sama Cartera wyróżniają się spośród tysięcy innych metalcore’owych zespołów. Nie bez kozery zdominowali ten nurt, a z czasem przypięto im łatkę jednego z najbardziej wpływowych. Dzisiejsza inkarnacja Architects z Joshem Middletonem na gitarze (Sylosis) to maszyna koncertowa, której nie sposób zatrzymać. Doskonale światła (po raz kolejny, warto siedzieć na balkonie), dobrze korespondujące z tekstami wizualizacje oraz TO brzmienie znacząco wzmacniały i tak mocne wrażenie występem Brytyjczyków. Cały set zadedykowano zmarłemu Tomowi Searle, i śmiem twierdzić, że koniec w postaci fragmentu „Memento Mori” a następnie zagranego na bis „Gone With The Wind” i „Doomsday” będziemy słyszeć jeszcze przez wiele, wiele lat.

Jak to mówią koniec, wieńczy dzieło, ale tak naprawdę odpowiednio zbilansowany dobór utworów z czterech ostatnich płyt, ułożony w taki sposób aby tylko pozornie dać odpocząć był kluczowym elementem tego występu. Nie dowodzący publicznością Sam Carter, nie gitarowi magicy, ani nie produkcja, co piekielny mocny zestaw piosenek. Ładunek emocjonalny w następujących po sobie „Modern Misery” i „Nihilist”, czy „These Colours Don’t Run” w parze z „A Match Made in Heaven” to coś, co tym razem szczególnie podobało mi się w występie Brytyjczyków. Jeśli traficie na ich show w ramach tej trasy (w innych klubach była jeszcze pirotechnika) gwarantuję, że zarówno obserwacja i kontemplacja gigu, co moshowanie jest tak samo uzasadnione i w obu przypadkach dostarcza takiej samej frajdy.