Architects

Holy Hell

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Architects
Recenzje
Grzegorz Pindor
2019-01-02
Architects - Holy Hell Architects - Holy Hell
Nasza ocena:
9 /10

Rozwój kariery Architects to jeden z nielicznych przypadków, kiedy uproszczenie muzyki i przestawienie akcentów na melodie i chwytające za serce linie wokalne wyszło na dobre.

Dwie pierwsze płyty Brytyjczyków niestety nie przyniosły grupie należytego rozgłosu, a matematyczne łamańce choć wciąż świeże, nie otworzyły drzwi do wielkiej kariery. Przełom nadszedł z albumem „Hollow Crown”, dzięki któremu Sam Carter i spółka znaleźli drogę na szczyt. Zbłądzili z niej tylko raz, kiedy zrezygnowali z charakterystycznego brzmienia na rzecz eksperymentów z około rockowym i post-hardcore’owym materiałem na „The Here and Now”, do którego po latach wracam z dużo większym entuzjazmem. Z czasem panowie wykreowali na tyle charakterystyczny styl, oparty na grze braci Searle i wokalnych popisach Cartera, aby zapisać się nie tylko w annałach metalcore’a, co nowoczesnego metalu w ogóle. Dwa ostatnie krążki z naciskiem na fenomenalne „All Our Gods Have Abandoned Us” wywindowały grupę na prawdziwy szczyt współczesnego metalu i ósmy w dorobku album „Holy Hell” tylko potwierdza dominację Brytyjczyków.

Album w całości poświęcono traumatycznym doznaniom po śmierci gitarzysty i głównego kompozytora Toma Searle. Przedwcześnie zmarły muzyk był cenioną postacią w gitarowym świecie, a jako człowiek dał się poznać jako skromny i pełny życia. Dość powiedzieć, że poza wkładem w postaci niemal całego materiału zespołu, był również wnikliwym obserwatorem dającym upust swojej frustracji w tekstach. Obecnie tę rolę przejął jego brat, bliższy socjologicznemu spojrzeniu na bieżące utrapienia ludzkości. Pełne metafor liryki na „Holy Hell” odnoszą się zarówno do walki z rakiem, ekologii, co postępującej degrengolady ludzkości.

Czysto muzycznie panowie odrobinę zmiękczyli brzmienie na rzecz subtelnych elektronicznych wtrąceń, ponadto po raz kolejny słyszymy orkiestracje, ale nie są to elementy znacząco wyróżniające się. Najważniejsze, że wraz z permanentnym dołączeniem do składu Josha Middletona znanego z Sylosis panowie nadal grają technicznie, dbając o groove kompozycji, jednakowoż szukając przy tym nośnych rozwiązań spoza metalu. Jeden z singli, zatytułowany „Royal Beggars” doskonale obrazuje w jakim kierunku formacja może podążyć w przyszłości. Najprawdopodobniej ruszy w stronę dużych aren jak koledzy z Bring Me The Horizon, z tą jednak różnicą, że nie zapomną o tym jak grać wściekłą muzykę („Dying to heal”, „Doomsday”, „Hereafter”).

Najważniejszą cechą ósmego albumu Architects jest jego stylistyczna rozpiętość i zabawa dźwiękiem przy zachowaniu wszystkich znaków rozpoznawczych zespołu. Carter niezmiennie pozostaje w fenomenalnej formie, i aż dziw, że z płyty na płytę wciąż się rozwija, zwłaszcza pod względem samego śpiewu. Reszta składu dobitnie pokazuje, że metal jest jedynie łatką, która tylko umownie opisuje muzykę Architects. Silny, pulsujący rytm, wpadające w ucho harmonie i miejscami filmowy feeling w połączeniu z ogromnym ładunkiem emocjonalnym zawartym w głosie Cartera powinny, jeśli nie teraz, to w niedalekiej przyszłości pozwolić grupie dotrzeć do masowego odbiorcy. Jeśli nie pomogą prawdziwe hity jak „Death is Not Defeat” czy wypuszczony już rok temu „Doomsday” (sprawdźcie wersję na pianinie), to najwyraźniej świat już zawsze pozostanie głuchy na takie modlitwy.