Kilka miesięcy temu w niektórych recenzjach metalcore’owych płyt niejednokrotnie wspominałem o jednej, bardzo gorącej premierze sezonu. Nazwa, którą wymieniałem to oczywiście amerykański Beartooth.
Po odejściu z Attack Attack! (pamiętacie „Stick Stickly”?) klawiszowiec i wokalista Caleb Shomo założył nowy zespół, grający nowoczesnego, melodyjnego hardcore’a z domieszką punka i metalu. Hybryda, jaką udało się stworzyć temu niezwykle utalentowanemu wokaliście (a z czasem producentowi) okazała się być na tyle skuteczna by zawojować ogólnoświatowe listy przebojów. Zresztą, nie ma się co dziwić, bo trzeci album w katalogu grupy, zatytułowany „Disease”, to kolejna kopalnia prawdziwych hitów. Gwarantuję, że lutowy koncert Architects, na którym zobaczymy Beartooth w roli supportu Brytyjczyków potwierdzi wszystkie moje słowa.
Najważniejszy element twórczości ekipy z Columbus w Ohio to - co raczej dość oczywiste - nośność. Rozwój Caleba w roli wokalisty i kompozytora jest łatwo zauważalny, a im bardziej formacja odchodzi od nowoczesnego hardcore’a na rzecz bardziej rockowego grania, z naciskiem na refreny i radiowe zapędy – tym lepiej. Doskonale wyczuli to szefowie australijskiego UNFD Records, a następnie dość zaskakująco Red Bulla. Energetyczny gigant coraz śmielej stąpa po rubieżach rynku muzycznego, a z takim zespołem w katalogu jestem spokojny o jego przyszłość w tej działce. Typowy metalowy słuchacz zarzuci grupie, że mało tu prawdziwej agresji a treści skierowane są raczej do młodszego odbiorcy. Błąd, bo czy takie Stick To Your Guns to muzyka dla dzieci? Wręcz przeciwnie, zaangażowani społecznie i ekologicznie muzycy z Orange Country częściej przemawiają do starszego odbiorcy, doskonale łącząc furię hardcore’a, przestrzeń alternatywy i melodyjność punk rocka. Nie inaczej jest w kontekście Beartooth, choć tutaj ze względu na osobę lidera, zespół stopniowo odchodzi od mocnego grania. Podobny casus jak z Dannym Worsnopem i Asking Alexandrią – wspomnicie moje słowa. Zmiękczenie stylu znanego z „Aggresive” popłaciło pierwszymi miejscami na amerykańskich listach przebojów. Sukces Beartooth? A jakże.
Żeby nie być gołosłownym, co najmniej połowa z dwunastu premierowych kompozycji nosi znamiona hitu z prawdziwego zdarzenia. Gdyby Amerykanie wpisywali się w profil niemieckiego Impericon Never Say Die (festiwalu jak i trasy) szybko staliby się żelaznym punktem imprezy, zapewniającym niekończące się sing-a-longi. Pierwszy z brzegu „Disease” i drugi z singli „Believe” pokazuje dwa skrajne oblicza zespołu, zarówno wściekłe ale nie pozbawione melodii i harmonii oraz zespołu poszukującego i dobrze czującego się w mniej intensywnej konwencji. W ten sposób można opisać niemal całą płytę, z paroma wyjątkami. Numer jeden to „You Never Know”, który spokojnie mógłby przypaść do gustu fanom nieco zapomnianego Lostprophets czy łagodnego oblicza Bullet For My Valentine (choćby z tegorocznej „Gravity”). Drugi, odstający od konwencji to żywcem wyjęte z debiutu „Used and Abused”, doskonale pokazujące, iż Beartooth to nie tylko grupa zgrabnie lawirująca na pograniczu różnych gatunków, co maszyna, która potrafi czasem zabójczo przyśpieszyć, nie zapominając o inteligentnych treściach. Mimo wszystko w roli tekściarza Caleb wypada (przynajmniej na razie) trochę słabo, ale nie tego u nich szukam.