Editors - 5.04.2018 - Kraków
Część z naszych czytelników z pewnością miała Brytyjczykom za złe pamiętne odwołane koncerty. Ja również, i choć zdrowie gwiazd najważniejsze, sądzę że trochę zbyt długo czekaliśmy na kolejne występy.
Oczekiwanie podsycały single z nowej, skądinąd całkiem dobrej płyty i głód smutnych, romantycznych pieśni. Tych Anglicy mają w arsenale aż nadto, dlatego do odnowionego Studia jechałem z nadzieją przeżycia rockowego katharsis, pierwszego i mam nadzieję nie ostatniego tej wiosny.
Nowe-stare Studio, zbudowane od podstaw i zbliżone formatem do zachodnich sal koncertowych z miejsca stało się moim ulubionym klubem w Polsce. Nie wiem, jak wypadają tam metalowe koncerty (Black Label Society, Nocny Kochanek), ale jeśli jest choć w połowie tak dobrze jak było na Editors, to mamy (w końcu!!) topową miejscówkę, o której długo będzie się mówiło. Po cichu liczę na „duży” test dla tego lokalu w postaci większej metalcore’owej sztuki, ale póki co cisza. Wracając do samego lokalu, na korzyść studenckiej imprezowni przemawia, poza odpowiednim nagłośnieniem, coś co skutecznie pomija się przy aranżowaniu takich wnętrz. Otóż moi drodzy, w Studiu można w spokoju usiąść, zjeść, napić się, a dzięki rozmieszczeniu głośników na bieżąco i bez większej straty, cieszyć uszy muzyką wprost ze sceny. I to zaskoczyło mnie najbardziej, zwłaszcza że Editors, choć wcale nie grają skomplikowanych dźwięków, wymagają niemałej selektywności.
W tym miejscu dochodzimy do sedna koncertu – Editors Anno Domini 2018 potrafią dołożyć do pieca jak mało który rockowy zespół, puszczając oko do fanów post-grunge’owych początków, a także wyraźnie podlizując się sympatykom coldplayowskiej nośności. Dwadzieścia dwa utwory zaprezentowane krakowskiej publiczności ukazały bodaj wszystkie oblicza Anglików, z czego najważniejsze, pełne życia, w utworach z nowej płyty, które w warunkach koncertowych nabrały znacznie mocniejszego charakteru a także zaskakująco dobrze korespondowały z niemałą paletą hitów sprzed lat.
Set miał jednak kilka drobnych wpadek. Otóż już po „Ton of Love” zespół zszedł ze sceny na nieoczekiwaną przerwę. Nie do końca wiem co zadecydowało o wymuszonej pauzie, początkowo nie pasował mi kiepsko nagłośniony wokal, ale problem najwyraźniej związany był z jedną z gitar. Na całe szczęście ekipa techniczna ogarnęła temat w mniej niż dziesięć minut, a zapowiadało się, że kolejny koncert jednego z najsmutniejszych, a zarazem najpiękniejszych zespołów na ziemi, okaże się fiaskiem. Druga sprawa to nienajlepsza dyspozycja Toma, a raczej zwyczajna koncertowa zadyszka. „No Harm” czy „Munich” sprawiały wokaliście pewne problemy, a wspierający go Elliot Williams i wybitnie aktywny Russel Leetch starali się jak mogli aby odciążyć lidera. Czego i w jaki sposób by ten pan nie zaśpiewał, i tak byłem kupiony. Podobnie jak ponad tysiąc osób, co rusz skaczących, śpiewających i generalnie rzecz biorąc, celebrujących ten wyczekiwany koncert. Apogeum? Jak można się domyślić, nastąpiło w trakcie wykrzyczanego do ostatniego tchu „Papillon”.
Czekam na rychłą powtórkę. Polskie festiwale mają jeszcze kilka miejsc do obsadzenia. Oby formacjami pokroju Editors. Nikt nie będzie miał tego promotorom za złe.
Setlista:
1. Hallelujah (So Low)
2. A Ton of Love
3. Formaldehyde
4. Darkness at the Door
5. Violence
6. No Harm
7. Lights
8. Blood
9. Munich
10. An End Has a Start
11. In This Light and on This Evening
12. Eat Raw Meat = Blood Drool
13. Nothingness
14. Belong
15. Sugar
16. The Racing Rats
17. Ocean of Night
18. Smokers Outside the Hospital Doors
19. Cold
20. Magazine
21. Papillon
22. Marching Orders