Hellfest 2017 (Dzień 3) - 18.06.2017 - Clisson (Francja)

Relacje
Hellfest 2017 (Dzień 3) - 18.06.2017 - Clisson (Francja)

Ostatni dzień Hellfest i apogeum upalnej pogody. Zaczynamy...

Relacja z pierwszego dnia Hellfest 2017 (16.06.2017)

Relacja z drugiego dnia Hellfest 2017 (17.06.2017)

Niedziela 18.06.2017


Palące słońce, nieosłonięty niczym, piaszczysty plac Warzone, kłęby kurzu wzbudzane przez szalejących w młynie maniaków i myśli bujające wokół wanny wypełnionej kostkami lodu. W takich warunkach zaczynamy od Trap Them. Zespół nie dotarł na miejsce dwa lata temu, więc tym lepiej, że teraz się udało. Amerykanie szybko wybili mi z głowy wszelkie myśli o pogodzie. Energia, energia i jeszcze raz energia, selektywne, ostre jak żyleta nagłośnienie i świetna dyspozycja Ryana McKenney ("chyba powinienem coś powiedzieć, ale nie jestem zbyt dobry w small talku" - wyseplenił w pewnym momencie frontman). Widzieliśmy ich ostatnio sześć lat temu na Roadburn, ale od tego czasu kapela wydała dwa nowe, rewelacyjne materiały, z których ostatni "Crown Feral" zaprezentowała w całości. Znakomity występ!  



Szybki powrót do Valley, gdzie od paru minut grał już solidnie rozbudowany skład Crippled Black Phoenix (właściwie to nie wiem, po co w tym bandzie aż trzech gitarzystów). Nigdy specjalnie nie interesowałem się ekipą Justina Greavesa, ale znakomity, ostatni krążek "Bronze" zmienił ten stan rzeczy. Nowy materiał brzmi na żywo wyśmienicie, zwłaszcza "No Fun" czy moim zdaniem punkt kulminacyjny gigu, czyli połączone "Rotten Memories" i nieco spacerockowy odjazd "Champions of Disturbance, Parts 1 & 2". Starszy materiał nie odstawał poziomem, a umiejętnością operowania nastrojami zespół mógłby obdzielić wiele innych kapel. Czarny Feniks okazał się czarnym koniem Hellfestu. Bardzo dobry, progresywny koncert.   



Jak na autentycznych psychofanów przystało, nie mogło nas zabraknąć na kolejnym występie Ufomammut na Hellfest. To był nasz 19 koncert włoskiej ekipy, w jakim uczestniczyliśmy i podejrzewam, że lepszym wynikiem może pochwalić się jedynie etatowy nagłośnieniowiec zespołu, czyli SoundLord Ciccio. Mamuty to mamuty, rzecz obowiązkowa dla każdego miłośnika ciężkiego grania, tym bardziej, że trio nigdy nie schodzi poniżej właściwego poziomu. Była to również jedna z pierwszych okazji, by usłyszeć na żywo nowy utwór "Warsheep", który znajdzie się na nowym krążku "8". Premiera już za chwilę. Włosi spotkali się z bardzo ciepłym przyjęciem ze strony publiczności i trudno się dziwić, skoro w swojej kategorii wagowej są po prostu nie do pokonania.   



Najlepsze co mogło spotkać Pentagram, to absencja Bobby’ego Lieblinga, który kolejny raz nie mógł ruszyć w trasę z zespołem. Zamiast odwoływać występy, Amerykanie zrobili rzecz oczywistą - śpiewem zajął się Victor Griffin. Griffin to nie tylko znakomity gitarzysta i niedoceniany mistrz ciężkiego riffu, ale również bardzo dobry wokalista, który nie ma żadnego problemu z odśpiewaniem kompozycji Pentagram. Mieliśmy okazję przekonać się o tym parę lat temu, gdy wraz z Death Row w takim właśnie repertuarze występował na Roadburn. Co tu kryć, trio wypadło na Hellfest wybornie, tym bardziej, że całkowicie pominęło materiał z dwóch ostatnich płyt i zagrało wyłącznie starocie, hit za hitem. Gdy przed "Wartime" Griffin sięgnął po dziwnie poklejonego Les Paula, nie wzbudziło to moich większych podejrzeń, ale gdy pod koniec kolejnego "20 Buck Spin" technik odsunął mikrofon od bębna basowego i gorączkowo zaczął odpinać mikrofony od tomów, byłem pewien, że coś się święci. I rzeczywiście, najpierw Griffin zademonstrował rzut gitarą przez całą scenę prosto w ręce odpowiednio ustawionego technika, a chwilę później Pete Campbell, w stylu Keitha Moona, kompletnie zdemolował swoją perkusję. Godne zwieńczenie rewelacyjnego koncertu.

    

Nie ulega wątpliwości, że gdyby nie nazwisko Phila Anselmo, Scour występowałby dużo wcześniej. Muzycznie to bowiem dość wtórny okołoblackowy twór, który nie wyróżnia się niczym szczególnym, choć poza Anselmo jego skład tworzą muzycy m.in. Pig Destroyer, Misery Index czy Cattle Decapitation. Zespół zagrał całkiem przyzwoity set, podczas którego zaprezentował m.in. wszystkie utwory z jedynej epki z ubiegłego roku. Kapela najwyraźniej nie dysponuje dużą ilością materiału, bo wokalista po każdym kawałku z namaszczeniem odrywał stronę z notatnika z tekstami, którymi się wspomagał, rwał ją na kawałki, zwijał w kulki i rzucał w tłum. To dopiero pamiątka... Na koniec dwa covery - "Strength Beyond Strength" Pantery, a wcześniej "Massacre" Bathory. Muszę przyznać, że Phil Anselmo biorący na tapetę twórczość Quorthona to dość surrealistyczne doświadczenie.   



Clutch, czego można było się spodziewać, zgromadził pełny namiot. Ludzie szaleli, a ochroniarze w fosie mieli pełne ręce roboty. Problem w tym, że zupełnie nie rozumiem fenomenu tego zespołu i zupełnie nie mam obaw otwarcie tego przyznać. Świadom jego kultowej pozycji podjąłem kilka prób zmiany tego stanu rzeczy... Spróbowałem raz jeszcze, odwiedzając w tym roku Valley, ale nic. Bez rezultatu. Oczywiście, nie mogę odmówić Amerykanom energii i rockowego feelingu, choć dla mnie brzmiało to jak kilkanaście wersji tego samego kawałka. Cóż, przynajmniej próbowałem...



W jaki sposób najlepiej wykorzystać przysługującą godzinę na scenie Temple w roli jednej z gwiazd dnia? Można na przykład zagrać "Anthems to the Welkin at Dusk" w całości. Dobra decyzja, panowie. Emperor wypadł znakomicie i naprawdę potężnie. Momentami szwankowała nieco klarowność brzmienia, ale to problem, którego ten zespół, lubujący się w gęstych strukturach kompozycji, już się chyba nigdy nie pozbędzie. Mam wprawdzie podejrzenia graniczące z pewnością, że Ihsahn, który równe 20 lat temu nagrywał ten epokowy materiał, przecierałby dziś oczy ze zdumienia, a może nawet naskrobałby jakiś list z pogróżkami, widząc tłum pod sceną, patrząc na samego siebie AD 2017 (wersja Ihsahn - intelektualista) i słysząc własne teksty ze sceny, takie jak na przykład - uwaga! - "czy jesteście gotowi na sing-a-longi?". Cóż, jak raz wyszło się z lasu, to już trudno do niego powrócić. Na koniec jeszcze trzy numery, w tym dwie kompozycje z debiutanckiego długograja "In the Nightside Eclipse".



To było naprawdę dobre, ale za chwilę miało nadejść jeszcze lepsze. Coroner widzieliśmy po raz pierwszy na Hellfest sześć lat temu. Zespół wystąpił wówczas na jednej z dwu głównych scen i pomimo dojmującego zimna i późnej pory dał genialny koncert. Oczekiwałem powtórki z rozrywki i nie zawiodłem się. Szwajcarzy, tym razem w Altarze, ponownie zagrali perfekcyjny i porywający gig, kolejny raz udowadniając, że należą do ekstraklasy gatunku, nawet jeśli popularnością ustępują wielu innym, wciąż aktywnym kapelom tamtego okresu. Ciekawe zresztą, gdzie byłby dziś Coroner, gdyby nie 15-letnia przerwa w działalności. Bardzo mocny, przekrojowy set pozostawił mnie w stanie kompletnego oszołomienia. Trudno wyobrazić sobie lepsze zakończenie.



Tym samym kolejna edycja Hellfest przeszła do historii, pogłębiając nasze totalne uzależnienie od tej wyjątkowej pod każdym względem imprezy. Hellfest to nie jest tylko festiwal. Hellfest to stan umysłu. Przyszłoroczna edycja odbędzie się w dniach 22-24 czerwca i już odliczamy dni. A biletów zaraz nie będzie.

Relacja z pierwszego dnia Hellfest 2017 (16.06.2017)

Relacja z drugiego dnia Hellfest 2017 (17.06.2017)

Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka
Tekst: Szymon Kubicki