Jeff Lynne’s ELO

From Out of Nowhere

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Jeff Lynne’s ELO
Recenzje
Grzegorz Bryk
2020-01-17
Jeff Lynne’s ELO - From Out of Nowhere Jeff Lynne’s ELO - From Out of Nowhere
Nasza ocena:
6 /10

Wydany przed paroma laty „Alone in the Universe” (2015) był come backiem Jeffa Lynne’a pod banderę kultowego Electric Light Orchestra po prawie piętnastu latach od momentu wydania albumu „Zoom” (2001), który był w istocie samodzielnym albumem Lynne’a.

Na początku XXI wieku podpisywanie się nazwą ELO nie było wcale tak oczywiste jakby się mogło wydawać. Niby sukces powinien być gwarantowany, ale przykład działającego na uboczu Beva Bevana podpisującego się jako Electric Light Orchestra Part Two (oryginalną nazwę prawnie zastrzegł Lynne) w latach 90 pokazał, że słuchacze wcale na zespół tak ochoczo nie czekają. Dwie płyty ELO Part Two nie interesowały prawie nikogo. Dopiero „Zoom” udowodnił, że do sukcesu potrzebny jest Jeff Lynne – i dwóch Beatlesów, bo na albumie zagrał Ringo Starr i George Harrison, dla którego był to ostatni muzyczny projekt przed śmiercią 29 listopada 2001 roku. Artystyczna droga Electric Light Orchestra przez wiele lat nie miała swojej kontynuacji i można powiedzieć, że nie ma do tej pory, bo zarówno „Alone in the Universe”, jak i premierowy „From Out Of Nowhere” podpisane są nazwą Jeff Lynne’s ELO. Zupełnie nowy rozdział?

Stawianie tych dwóch płyt w jednym rzędzie zdaje się mieć mocne fundamenty, bo nowy materiał świty Jeffa Lynne’a brzmi tak, jakby był nagrany w tym samym czasie i tym samym miejscu co poprzedni. W obu przypadkach mamy do czynienia z mocno beatlesowskimi kompozycjami utrzymanymi w spokojnym, nostalgicznym tonie, choć nie pozbawionymi chwytliwej melodyki, barwności i swoistego, sielskiego odrealnienia. Większa część nowej płyty mogłaby się spokojnie znaleźć na „Alone in the Universe”, bo najzwyczajniej idealnie by tam pasowała – a biorąc pod uwagę, że w 2015 tego materiału było ledwo 30 minut, to świetnie by się krążek wydłużył.

„Help Yourself”, „All My Love”, „Losing You”, „Goin’ Out On Me” – wszystkie te beatlesowe numerki, urocze i barwne, napędzane delikatnymi melodiami na tle dość prostego instrumentarium utrzymane są w duchu tego, co było najbardziej charakterystyczne na „Alone in the Universe”. Nieco więcej życia wprowadzają przeplatające rozmarzone pościelówy numery bliższe klasycznemu rock’n’rollowi, jak przy okazji „One More Time” czy „Time Of Our Life”. Baterie podładowano też w „Down Came The Rain” i „Sci-Fi Woman”. Nad całością pieczę trzyma numer tytułowy, który otwiera krążek i zarazem buduje jego klimat jako naturalnej kontynuacji poprzedniczki.

W gruncie rzeczy nowy ELO to płyta urocza. Może trochę za krótka (30 minut), może zbyt bliźniacza do „Alone in the Universe”, ale satysfakcjonująca, rozmarzona i pełna beatlesowskiego kolorytu. Utrzymana w duchu brzmienia lat 70 mocno przypomina mi ostatnią produkcję Status Quo, tyle że „Backbone” podobało mi się trochę bardziej. Jeff Lynne zrobił to co mógł – zaserwował pół godziny prościutkich, ale czarownych pioseneczek, które na pewno spodobają się nieco starszym słuchaczom.