Amerykanie wieńczą swoją sagę całkiem zgrabnym filmem.
Billie Joe Armstrong i jego koledzy utknęli w swojej trzyakordowej niszy i nijak nie mogą się stamtąd wydostać. Żeby więc nie być posądzanymi o zupełny brak pomysłu na siebie, panowie kombinują z formami wydawniczymi, czego ostatnim efektem było wydanie 37 piosenek na trzech płytach, miesiąc po miesiącu. Teraz przyszła pora na zamknięcie tej serii krążkiem czwartym, tym razem DVD, które zostało wydane przez Warner Music w boksie razem z ¡Tre!". O wartościach artystycznych "¡Uno!", "¡Dos!" i "¡Tre!" już sobie kiedyś powiedzieliśmy pora rzucić okiem na "¡Cuatro!", które właśnie pojawiło się a naszym rynku.
Film, który znajdziemy na krążku, to typowy obraz typu "making of" - przez 75 minut (i kilkanaście dodatkowych w ramach bonusów) oglądamy muzyków Green Day pracujących nad trylogią. Umówmy się - nie ma w tej pracy nic zaskakującego: panowie siedzą w schludnych studiach nagraniowych, dobrze się ze sobą bawią, dyskutują na tematy zarówno związane z płytą, jak i nie do końca, Billie opowiada, że po promocji "21st Century Breakdown" był bardzo zmęczony i nie miał ochoty do pracy, itd., itp. Standard, w dodatku pozbawiony jakiegokolwiek pieprzyku, czegoś, o czym będzie się dyskutowało miesiącami (patrz "Some Kind Of Monster" Metalliki). Dziwi mnie to o tyle, że przecież jeszcze nie tak dawno zespół musiał odwołać koncerty z powodu choroby alkoholowej i odwyku Armstronga. Tymczasem na "¡Cuatro!" lider kapeli wygląda na najtrzeźwiejszego człowieka na świecie…
O ile kwintesencja wydawnictwa nie zaskakuje w żaden sposób, o tyle bardzo pozytywne wrażenie pozostawiają po sobie przebitki, przede wszystkim te koncertowe m.in. z Oakland, Austin czy Los Angeles, podczas których Green Day prezentował kawałki z jeszcze niewydanych płyt. Widać, że nowe numery w mig porwały publiczność i to bez względu na to, czy jest to klub na 100 widzów, czy kilkusetosobowa hala czy też kilkudziesięciotysięczny obiekt. Kapela za każdym radzi sobie znakomicie, przyjmowana jest niezwykle żywiołowo, bo i na taki odzew zasługuje. Ważnym elementem tego materiału jest również oficjalne przyjęcie Jasona White'a do pierwszego składu. Widać, że ta niby kosmetyczna zmiana w praktyce wniosła sporo powietrza w poczynania Amerykanów.
Podobają mi się też sceny pozamuzyczne: a to Armstorng płynie na desce surfingowej, a to Mike Drint rozmawia z ukochaną przez telefon, a to znowu odwiedza rodzinkę w domu w Nowym Jorku, to znów bliżej nieokreślony ktoś (podejrzewam, że to Tre Cool) przebrany za leśną wersję Chewbacci straszy na ulicach Newport.
Gdyby takich fragmentów było więcej, obcowalibyśmy z "making of" doskonałym. Ale nie ma co narzekać - "¡Cuatro!" to dobra propozycja nie tylko dla fanów Green Day.
Jurek Gibadło