"99 Revolutions" - to tytuł jednej z piosenek na ostatniej części trylogii Green Day. Tytuł to przewrotny, bo zarówno ten kawałek, jak i całe "¡Tre!" nie przynoszą absolutnie żadnej rewolucji.
Zresztą, kto zapoznał się z wydanymi we wrześniu i listopadzie "¡Uno!" i "¡Dos!", ten wiedział, że jedyny przewrót, jaki dokonują trzej panowie z Green Day, to nowinka odnośnie formy wydania - trzy albumy w niecałe cztery miesiące to odważna zagrywka, ale Amerykanie udowodnili, że akurat pod względem wydawniczym nic nie jest im straszne.
Inaczej jest z samą muzyką. Billie Joe i spółka znaleźli patent na swoje popowe podejście do punka (ktoś słusznie zauważył, że to brzmi jak oksymoron, ale nazywamy tak muzykę GD z braku lepszego określenia), proste gitarowe riffy, powtarzalne rytmy, zbliżone do siebie linie melodyczne, ale wszystko to cholernie nośne, przebojowe i niestarzejące się.
"¡Tre!" jednak jest najsłabszą z trzech dotychczasowych płyt. Dlaczego? Dużo traci na uspokojeniu, które serwuje nam Green Day (zespół nazwał tę płytę "rejestrem dnia po imprezie", którą to imprezą było "¡Dos!"). Te dwanaście piosenek zgromadzonych na jednym krążku zwyczajnie nuży. Raczej usypia, niż bawi, bo nawet gdy trio się rozpędzi, powtarzalność ich zagrywek wyłazi ze zdwojoną siłą.
No dobra, zespół z Kalifornii trochę się bawi formą i melodią. Serwuje nam "Brutal Love", numer z rejonów "Oh! Darling" Beatlesów, kończy naprawdę dobrą balladą "The Forgotten" (zaryzykuję stwierdzenie, że to jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy, ich tego typu utwór), udaje się w kierunku folkowego grania (acz też na beatlesowską modłę) z użyciem gitary akustycznej w "Drama Queen", próbuje pokazać nam, że jest w stanie napisać kawałek wielowątkowy - "Dirty Rotten Bastards", tyle że wątki owe są już, niestety, dawno zgrane. To samo tyczy się takich numerów, jak "Missing You" (choć tu akurat wyróżnia się fajna linia basu), "A Little Boy Named Train" czy "99 Revolutions".
Skoro dobrnęliśmy do końca wydawniczego maratonu z Green Day (nie licząc DVD "¡Quatro!", którego premiera nastąpi wkrótce), warto go w skrócie podsumować. "!Uno!" to powtórka z rozrywki, kopia dotychczasowych albumów, ale zdrowa, przebojowa, smaczna. "!Dos!" jawi się jako najbardziej rozrywkowe i najlepsze z trzech tegorocznych wydawnictw. "¡Tre!" jest najspokojniejsze, ale zarazem wtórne i nudne. Jak więc oceniam cały eksperyment? Cóż, wydaje mi się, że dla każdej kapeli nagranie i wydanie właściwie w jednym czasie 37 dobrych kawałków graniczy z cudem. Green Day podjęli się tego morderczego zadania, acz jako zespół dość hermetyczny, nie uniknęli powtórzeń i, generalnie, zmęczenia materiału. Moim zdaniem lepiej było wybrać z tego góra 18 najlepszych utworów, upchać na jednej płycie i cieszyć się kolejnym platynowym albumem. A tak póki co nie mają nawet jednego złota…
Jurek Gibadło