Och, och - to znowu oni! Green Day wracają, by zaskoczyć nas kolejny raz, by zawładnąć okładkami wszystkich czasopism muzycznych świata i wcisnąć nam muzykę, którą - mimo iż znamy na pamięć - zawsze chłoniemy z radością.
To jest w tej kapeli tyleż fenomenalne, co zastanawiające: jak ci goście to robią, że tworząc dziewiątą płytę baaaaardzo zbliżoną do poprzednich pod względem wykorzystanych skali, melodyki, pracy sekcji, produkcji, kolejny raz są w stanie zamieszać nam w głowach? Sprawdzić, że młodzież oszaleje na punkcie "Oh Love" czy "Kill the DJ"? Nawet mnie ten krążek wchodzi bez popity, mimo iż swego czasu byłem hejterem Green Day - zawdzięczam to kumplowi, który od niepamiętnych czasów na telefonie (w ramach dzwonka) miał kawałki albo bohaterów tej recenzji, albo Happysad. Yep, tych drugich też nie lubiłem.
Ano, drodzy Państwo, łykamy muzykę Green Day z prostego powodu - jest cholernie melodyjna i łatwa w odbiorze. Co sprawniejsze muzycznie ucho słusznie powie, że miejscami nudna i powtarzalna, ale nie sposób odmówić jej przebojowości. Przeprowadziłem test na kilku(nastu) znajomych, puszczając im wspomniane "Oh Love" - nie znalazł się ani jeden, który po jednokrotnym przesłuchaniu nie był w stanie powtórzyć głównej melodii. Sami widzicie - pewnie będziecie mieć (mieliście to samo).
Całe "¡Uno!" jest takie - słuchasz kolejnych piosenek, masz de ja vú, że już je gdzieś słyszałeś(łaś) i bezwiednie zaczynasz je nucić. Trzy akordy na krzyż i ruszamy z "Nuclear Family". Zaśpiewy "ooo", szybki rytm, znajomy głosy Billy'ego Joe, jego klasyczne wyciszanie gitary - znamy to na pamięć. I gdy już masz ochotę ziewnąć, lider kapeli odpala gitarą solówkę! O masz - coś nowego! Nie pamiętam kiedy ostatnio słyszałem solo w wykonaniu Armstronga! Ziomek nie rozwali Was techniką, ale ta jego krótka popisówka jest naprawdę dobrze podana. Koledzy z Green Day dawno też nie krzyczeli, a tu proszę - w takim "Let Yourself Go" słyszymy dziarskie, pierwotne wrzaski (nie podejmuję się odpowiedzieć na pytanie, który to się drze).
Numerem jeden na "¡Uno!" jest bez wątpienia "Kill The DJ", a to za sprawą funkowej gitary i stąpanego rytmu, pod lekkością którego szyja sama sympatycznie pracuje. To powiew lekkości i świeżości w muzyce trio. Pozostałe kawałki nie niosą jakiś wielkich nowości, ale rock'n'rollowa moc "Loss of Control", pop rockowa nośność "Sweet Sixteen" czy klasyczny dla Green Day numer "Oh Love" zaspokoi wszystkich fanów.
Trzeba przyznać Amerykanom jeszcze jedno - nagrali trzy albumy na raz (wkrótce poznamy kolejne). Można byłoby przypuszczać, że dostaniemy na nich całe mnóstwo zapychaczy, ale po przygodzie z pierwszą częścią trylogii wcale nie mam takiego wrażenia! Wszystkie numery trzymają ten sam poziom i jeśli uda się go utrzymać na "¡Dos!" i "¡Tre" to panowie naprawdę będą mieli powód do dumy.
Krótko mówiąc, Green Day na "¡Uno!" znów grzeją kotleta, ale używają do tego nowego oleju i kilku przypraw, które sprawią, że będziecie chcieli go jeść, a na koniec jeszcze powiecie, że Wam smakował. Tej umiejętności szczerze im gratuluję.
Jurek Gibadło