Rusty Cage okrzepli, nabrali doświadczenia i umiejętności zespołowej pracy w studio. A jednak nagrali album nieco słabszy od debiutu.
Wydany dwa lata temu krążek "Let The Rifle Fire" położył mnie na łopatki swoją rockową spontanicznością, lekkością i energią. Debiutowi Rusty Cage towarzyszyła aura gitarowego święta i muzycznej wolności (cudowny numer "Ocean Drive"), połączona z przywołującą uśmiech na twarz każdego rockowego marzyciela opowieścią o wokaliście, który na chwilę przyłączył się do kompanii muzycznych braci, by ostatecznie zostać z nimi na dłużej.
Dwa lata później otrzymujemy drugą część tej historii pod postacią krążka "Drugs For Your Broken Heart". Albumu brzmiącego jeszcze lepiej, bardziej dopracowanego i przemyślanego. Paradoksalnie w tych wszystkim przymiotach leży największy problem Rusty Cage. Ta płyta nie ma już świeżości poprzedniczki, nie zaskakuje tak bardzo południowym luzem. Nawet okładka owszem, lepiej pasuje do konceptu całego materiału, ale ten odrapany samochód z frontu debiutu (na motoryzacji się znam słabo, więc nie potrafię wymienić jego marki) miał jakiś niewysłowiony klimat, czar rockowej wolności, brudu i bezpretensjonalności.
Ale nie chcę, byście pomyśleli, że "Drugs For Your Broken Heart" to słaby krążek - jest wręcz przeciwnie! Mózg krakowskiego zespołu, gitarzysta Arkadiusz Żurecki, ma w zanadrzu całą paletę świetnych riffów i solówek. Zaczyna od Slashowego "Hit and Run" - w tej piosence warto podkreślić niski wokal Grega Tomy. Facet do tej pory wolał się wydzierać, tu zaskakuje świeżym podejściem do tematu. "White Sands" są zwiewnym odpowiednikiem mojego ulubionego "Ocean Drive", osadzonym w ciepłej progresji akordów potężnym rockerem. Sporo przyjemnego Motӧrheadowego brudu ma w sobie "Golden Gold", z kolei "Wave Your Tears Goodbye" to ciekawe zakończenie płyty - zaczyna się od rzewnego country, przechodzi w luzacki indie rock i kończy się hardrockowym wybuchem - taki miszmasz lubię. Warto też zwrócić uwagę na solowe partie w "Cadillac Mountain", "Shine On" oraz "Pacific Breeze", w których Żurecki często sięga po wah-wah.
Niemniej brakuje mi tu właśnie takiej nutki szaleństwa, takiej dawki luzu, z jaką dane nam było obcować na debiucie Rusty Cage. Tak jak "Let The Rifle Fire" było kanonadą rockowej wolności, tak "Drugs For Your Broken Heart" to świadectwo dojrzałości. Jeśli na kolejnej płycie uda się zespołowi połączyć te dwa światy, dostaniemy od nich album wręcz wybitny.
Jurek Gibadło