"Rusty Cage - drugi singiel z wydanego w 1991 roku albumu 'Badmotorfinger' grupy Soundgarden". Takoż rzecze Wikipedia. Jeśli piątka Krakowian z bandu Rusty Cage będzie nagrywać same tak energetyczne albumy jak "Let the Rifle Fire", to niedługo trzeba będzie przedefiniować ten wpis na "Rusty Cage - jeden z najlepszych polskich zespołów hard rockowych".
Muzyka załadowana na ten srebrny krążek to bowiem 8 świetnie brzmiących, jadących do przodu kawałków, kontestujących amerykańskie granie i to wcale nie to ze Seattle. Z bandem Chrisa Cornella Rusty Cage łączy tylko nazwa, no i jeszcze wylewająca się z głośników energia. Dla mnie idealnym przykładem hard rockowego kopyta jest mój ulubiony numer na płycie - "Ocean Drive". Zaczyna się przestrzennie, delikatnie, gitary serwują ciepłe nuty, sekcja ledwo co daje znać o sobie, by nagle doprowadzić do pędzącego na złamanie karku motywu - lubimy to!
Ten czad wynika prawdopodobnie z luzu jaki towarzyszył Rusty Cage przy nagrywaniu "Let the Rifle Fire". Dość powiedzieć, że Greg Toma - wokalista, nagrał swoje ścieżki (cytując za zespołem) "pół żartem, pół serio". Widać, że koleś w ogóle nie kalkulował, używał swej paszczy na totalnym lajcie, w otwieraczu "The Weeds" brzmiąc jak gardłowy z kręgu alternatywnego rocka, by później a to umiejętnie drzeć ryja w "Gambler’s Diner", albo zapodać falsety doskonale komponujące się z głównym tematem kawałka "Colliding Stars".
Instrumentaliści zabierają nas przede wszystkim na południe Stanów wędrując od gorącego Teksasu w agresywnym "Gambler’s Diner", by dotrzeć do rozbujanej bluesem Luizjany w okraszonym znakomitym drivem sekcji "The Weeds". Ciekawostką jest, że riff tego ostatniego przypomina nieco… "Personal Jesus" Depeche Mode. Wygląda na to, iż Rusty Cage tak wystrzelili do przodu, że zatrzymali się dopiero na Wyspach Brytyjskich. Nie można też nie wspomnieć o rasowych solówkach Arkadiusza Żureckiego, faceta, którego powinni kojarzyć bywalcy krakowskich klubów (szczególnie Lizard King), gdzie niejednokrotnie objawił się jako zafascynowany Jimim Hendrixem wymiatacz.
Do pełni szczęścia brakuje tylko… kilku(nastu) minut na krążku. 35:43 to trochę krótko jak na hard rockowe standardy. Tym bardziej, że muzyki Rusty Cage chciałoby się słuchać i słuchać - ich pełne szacunku do hard rockowej klasyki granie pieści głodną takich dźwięków duszę. Gratuluję i czekam na więcej!
Jurek Gibadło