Po siedmioletnim okresie wydawniczego milczenia epigoni klasycznego hard rocka powrócili w starym składzie i z nową płytą.
Wiele by można powiedzieć o post-odwykowej działalności Justina Hawkinsa - o solowych projektach, konotacjach z Def Leppard, występie w eliminacjach do Eurowizji - ale nie to, że specjalnie śpieszyło mu się do powrotu w szeregi The Darkness.
Może to kwestia zmęczenia materiału, a może pierwiastek autokreacji - wszak lider grupy hard rockowej musi spektakularnie odejść z zespołu, by z równie wielkim hukiem powrócić. Niejeden band w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przerabiał taki scenariusz, a nie od dziś wiadomo, że panowie z The Darkness swoją muzyką rzewnie tamte czasy wspominają, tęsknią za nimi jak za mityczną Arkadią z sielanek Wergiliusza, choć pamiętać owe minione lata powinien tylko Frankie Poullain - być może często o nich kolegom opowiada i wznieca ogień inspiracji.
Fakt jednak, że The Darkness powrócili i jest to renesans całkiem udany, a co najważniejsze, pełen pozytywnego kopniaka. "Hot Cakes" to bowiem kawał wakacyjnego hard rocka w stylu starych Mistrzów, ale bez nadmiernego lukru tak charakterystycznego dla współczesnych rock'n'rollowców (negatywnie przesłodzony był przecież nawet niedawny Slash). Słowem - w The Darkness nie zmieniło się wiele. Muzyka wciąż jest przebojowa, jajcarska, z ciekawymi konceptami, charyzmatycznymi refrenami i falsetowym wokalem Hawkinsa (często wspieranego przez chórki). Gitara przygrywa miłe riffy, sekcja rytmiczna również tętni życiem.
Inspiracje też są dość wyraźne. "Nothing’s Gonna Stop Us" pachnie kompozycjami Queen na kilometr, szczególnie w refrenie. "Concrete" przypomina nawet stylistykę Bee Gees, tyle, że z mocniejszymi gitarami i bardziej na rockowo właśnie. Świetnie chłopakom z The Darkness wyszedł cover przeboju Radiohead - "Street Spirit (Fade Out)" zresztą ma szczęście do dobrych przeróbek, które nie dość, że oryginał przypominają w stopniu znikomym, to jeszcze świetnie brzmią, wspomnijmy chociażby wersję Petera Gabriela. Na "Hot Cakes" z powolnego, radioheadowego wstępu The Darkness robią świetny, chwytliwy riff, trochę jakby w stylu Judas Priest czy kogoś ze starej szkoły heavy metalu. Cała reszta utworów, żywiołowych, pełnych energii, zatopiona jest właśnie w gitarowym graniu przełomu lat 70/80 - trochę Van Halen, trochę Bon Jovi, trochę kiczowato, ale nie za bardzo, to zresztą kicz w dobrym stylu. Całkiem znośnie i miło dla ucha a to chyba najważniejsze.
"Hot Cakes" to zdecydowanie płyta wakacyjna. Sprawdzi się jako dźwiękowy kompan dłuższej podróży, ale i w domowym zaciszu poprawi nastrój - nie mówiąc już o jakiejś rockowej imprezie, gdzie muzyka The Darkness wespół z obijającymi się o siebie szklanicami napełnionymi złocistym trunkiem będą idealnym połączeniem. Warto posłuchać.
Grzegorz Bryk