Po tym jak fala krytyki wylała się na U2 po premierze poprzedniego krążka Irlandczyków "Songs of Innocence" (2014) zespół mógł załagodzić sytuację chyba tylko na dwa sposoby...
Pierwszy z nich to nagrać album wypchany spektakularnymi numerami, które wskrzesiłyby legendę U2, ale jak dobrze wiemy, grupa Bono od dość dawna nie potrafi dosięgnąć poprzeczki wyznaczonej przez klasyczne albumy. Misja więc byłaby już u podstaw skazana na niepowodzenie. Drugi, nieco łatwiejszy sposób, to napisać materiał tak bezpieczny jak tylko się da, bez najmniejszej ekstrawagancji, melodyjny, tak by spodobał się każdemu i nie bardzo można się było czego czepiać. U2 oczywiście wybrali bramkę numer dwa. Właśnie dlatego wydaje się, że "Songs of Experience" podzieli los swojej poprzedniczki, niesławnej "Songs of Innocence". Chodzi głównie o to, że więcej mówiło się o sposobie promowania, tudzież wciskania jej w gratisie każdemu nawet przy zakupie fistaszków, niż o samej muzyce. Sposób dystrybucji nowego krążka jest zupełnie normalny, ale o dźwiękach na nim zawartych na pewno nie ma co dużo deliberować.
Wystarczy wspomnieć, że jest cieplutko, uroczo, trochę jak na babcinym obiadku, a melodie są jak pluszowy niedźwiadek - aż chce się je przytulić. Słodycz wylewa się karmelem z głośników. Pytanie tylko kto to wszystko teraz posprząta? Bono napisał dużo fajnych, raz to bujających, a innym razem chwytających za serducho wokali, naprawdę melodyjnych i przyjemnie kołyszących, ale tak cholernie pozbawionych nośności, że wprawdzie się one podobają, ale po pięciu minutach wylatują z pamięci. Poza tym ma się dziwne wrażenie, że to wprawdzie nowy krążek U2, ale dużo częściej słychać estetykę Robina Williamsa, a nawet Duran Duran z lat 90. Poza "You’re The Best Thing About Me", refrenem w "Red Flag Day" i "The Little Things That Give You Away" ciężko dosłuchać się U2 jakie znamy, choćby jednego z najbardziej rozpoznawalnych elementów stylu Irlandczyków, czyli pogłoszonej gitary The Edge'a.
Rozchodzi się również o to, że to mało rockowa płyta. Jest bardziej jak rozmemłany klawiszami pop. Słuchając tych popowych słodziaczków w guście "Love Is Bigger Than Anything In Its Way", "Landlady", "Lights Of Home", "Get Out Of Your Own Way" i przeuroczego "Summer Of Love" można się zastanowić kto tak naprawdę napisał te piosenki. One nie są złe, są po prostu tak bezpieczne, tak zachowawcze i pozbawione jakichkolwiek śladów istnienia charakteru, że równie dobrze można by je wepchnąć do reklamy śledzi, a i tak by się spisały. Na tym tle wyróżniają się naznaczony rockowym riffem "American Soul", przeokropne rockabilly "The Showman", new waveowy "The Blackout" czy naprawdę udane, choć zdecydowanie zbyt pretensjonalne intro "Love Is All We Have Left". Całość wieńczy intymny i nudny jak flaki z olejem "13". I jasne, Bono może dopisywać do materiału wydźwięk ideologiczny, że to najbardziej osobista płyta, po brzegi wypchana głębokimi przemyśleniami facetów grubo po pięćdziesiątce, którzy z nie jednego pieca chleb jedli, ale tak po prawdzie to frazesy wykoncypowane na potrzeby promocji.
Nie zrozumcie źle - "Songs of Experience" to w żadnym razie nie jest zła płyta. Świetna produkcja, rewelacyjne brzmienie, dużo dobrych melodii, czyli technicznie wszystko jest na najwyższym poziomie, ale mimo wszystko słuchając albumu, ma się permanentnie wykrzywioną twarz w grymasie lekkiego zażenowania. Bo to wszystko przesłodzone, w gruncie rzeczy nudne, zachowawcze, żywcem wyjęte z opłacanych przez wytwórnię radiowych list przebojów, skrajnie bezpieczne, do bólu poprawne. Po prostu bez charakteru. Gdyby nagrał to ktoś inny, to pal licho, ale na takie U2 zgody być nie może.