Jak zaprzepaścić wielką karierę? Bardzo prosto, wystarczy w szczytowym momencie działalności pokłócić się o nie tak prozaiczne rzeczy jak kasa i „rozwój”, a następnie rozpaść się na dwie łudząco podobnie brzmiące kapele.
Casus For The Fallen Dreams powinien być przestrogą nie tylko dla aspirujących metalcore’owych kapel, co dla metalowego środowiska w ogóle. Zespół, który od piętnastu lat przeciera szlaki miksu melodyjnego hardcore’a i metalu dał nam co najmniej dwa istotne dla gatunku albumy, ale zaliczył także tak kolosalne wpadki, iż wstyd się przyznać do słuchania wypocin muzyków z Lansing w stanie Michigan. W chwili, w której, prawdopodobnie za namową szefów Rise Records, dodali do swojej brutalnej układanki melodyjne refreny, pop punkowe harmonie i ten nieszczęsny przebojowy aspekt, For The Fallen Dreams stracił sens istnienia.
Jedno A Day To Remember wystarczy, a był czas, że zrzynali od nich na potęgę. Najnowszy szósty album grupy w teorii powinien przywrócić wiarę w amerykański kwartet, ale robi to tylko cząstkowo, bo choć środek ciężkości wrócił na właściwe miejsce, ilość refrenów przyprawia o ból głowy. Mało tego, momentami panowie dość nieoczekiwanie kierują się w stronę The Acacia Strain („Forever”), co nie powiem, brzmi dość intrygująco, ale kompletnie nie pasuje do obecnego oblicza For The Fallen Dreams.
Druga sprawa - kiedy wreszcie słyszymy coś poza breakdownami i nieudolnym groove metalem, odnoszę wrażenie, że czteroletnia przerwa od wizyt w studio to pokaz nie tyle talentu kompozytorskiego, co prawie młodzieńcza pyskówka – ot, patrzcie co potrafię. Niewiele z tego wynika, i choć są momenty, za które niejeden młodzieniec dałby się pokroić (bridge w „Burning Season”), tak w ostatecznym rozrachunku Chad Ruhling i spółka powinni pozostać dokładnie tam gdzie byli przez ostatnie parę lat. W drugiej, a nawet trzeciej lidze.