Mamy pierwszego kandydata do rozczarowania roku, jeśli nie największego babola ostatnich lat.
Flynn po niepochlebnej recenzji w Decibel rozpoczął przeciwko dziennikarzowi osobistą krucjatę na facebookowym profilu Machine Head. W jakim celu? Nie wiadomo. Oczywiście, artysta ma prawo, a wręcz powinien być zadowolony ze swojego dzieła, ale „wielcy” często zapominają o opiniach innych ludzi i mimo wszystko, krytyków muzycznych. To dość osobliwe grono, będące już chyba na wymarciu, ma czasem rację. Nie tylko jeśli chodzi o kondycję całego przemysłu muzycznego, ale również poczynania zespołów. Casus „Catharsis” boli nie ze względu na dziennikarska zmowę i "szkalowanie" tej płyty za elementy, o których za chwilę wspomnę, lecz z powodu zatarcia dobrych wspomnień związanych z poprzedniczkami, a zwłaszcza „The Blackening”, który obok „Crack The Skye” Mastodon uważam za dwa najlepsze albumy poprzedniej dekady. Tym razem skupmy się jednak na zawartości dziewiątego studyjnego krążka amerykańskich gigantów metalu.
I tu na dzień dobry szpila w oko Flynna, bowiem kolega z Decibel miał rację. Mając pięć dych na karku nie przystoi wskrzeszać nu-metalu, jakkolwiek intrygujący by nie był. Tym bardziej nie godzi się, aby facet w sile wieku pisał tak infantylne teksty, cytował Slipknot („Beyond The Pale”), a ponadto na krążku, który przynajmniej w większej części naszpikowany jest typowymi dla tego zespołu solówkami, heavy metalową melodyką i groove, wciskać pieprzone szanty rodem z płyt Dropkick Murphy’s („Bastards”). W tej dość pokracznej układance, będącej miksturą nu-metalu, thrashowego łomotu i sporej dawki przebojowości, największą bolączką jest nie gatunkowa rozpiętość i kroczenie modną dziś ścieżką wspomnień, co absolutnie paskudne miauczenie Flynna. Lubię kiedy czysto śpiewa, ale traktuję to jako miły przerywnik, jak choćby w „Screaming at the Sun” albo genialnym, rozbudowanym i przywracającym wiarę w zespół „Heavy Lies The Crown”. Za to przeskoki między rykiem, rapowym wypluwaniem z siebie kolejnych słów a wznoszeniem się na wyżyny patosu męczą mnie najbardziej.
Panowie nie nagrali niczego nowego, odgrzewają (mimo wszystko czasem bardzo smacznego) kotleta, żonglują znanymi już tematami, czasem wychodząc poza schemat (mocno punkowe „Kaleidoscope”), ale piosenek wartych uwagi, a przede wszystkim, miana wielkiego Machine Head jest tu zaledwie kilka. Wcale nie jestem pewien, czy powinny być one tak bardzo oczekiwanym premierowym materiałem. Prędzej odrzutami z poprzednich sesji – bo jak inaczej nazwać „Razorblade Smile”, który mógłby być „szlagierem” Acid Drinkers, a nie utworem formacji, która przez 150 wieczorów w roku serwuje metalową ucztę dla kilku tysięcy gardeł. Jest jeszcze coś, Jared MacEachern, który nagrał jedną, ale za to konkretną płytę z Sanctity powinien (w końcu) mieć coś w Machine Head do powiedzenia. Więcej do zaśpiewania, więcej do skomponowania i odświeżenia wizerunku zespołu. Chłop ma wielki talent, śmiem wręcz twierdzić, że jest lepszym wokalistą od Flynna, a jednak ego lidera spycha utalentowanego muzyka na boczny plan. Brzmi dziwnie znajomo, prawda?
Jako fan Machine Head odbieram „Catharsis” jako poważną, bo trwającą siedemdziesiąt pięć minut wpadkę przy pracy. Gdyby to było trwające pół godziny mini, z zestawem najbardziej motorycznych kompozycji, utrzymanych w duchu „Unto the Locust” – „The Blackening” pewnie składałbym przed nimi pokłony, sławiąc Flyna na wszystkie strony świata. Stało się inaczej, zatem ocena niska, ale z nadzieją na jeszcze jeden konkretny strzał od tej ekipy. Długo tematu nie pociągną, ale mają jeszcze czas żeby zatrzeć wspomnienie po tak nieudanej płycie. A także znaleźć producenta, który utemperuje niektóre zapędy zespołu.