Kraina młodości to raj utracony. Doskonale zdają sobie z tego sprawę muzycy. Mimo to, co jakiś czas jakiś zespół przed premierą swojego nowego wydawnictwa ogłasza "powrót do korzeni".
Różnie są oceniane takie zapowiedzi i - później - efekty. Co sprawia, że raz bijemy brawo, a innym razem krzywimy się z niesmakiem? Szczerość. Rzecz nie do przecenienia w muzyce. Szczerość w muzyce zawsze się obroni, powiedział niedawno w wywiadzie dla "Gitarzysty" Geezer Butler. Słuchacze zawsze wyczują fałszywą nutę, kiedy ktoś chce skorzystać z rodzącej się koniunktury.
Tu dochodzimy do bohaterów tego tekstu. Nieco ponad dziesięć lat temu rozpoczęli produkcję własnego serialu "Powrót do korzeni". Wtedy zdecydowali się wrócić do tego, co wychodziło im najlepiej - grania metalu. Moment autorefleksji przyszedł po wydaniu "Symbol of Life". Anglicy uświadomili sobie, że drugim Depeche Mode czy Metallicą nie będą. Zabrnęli w ślepy zaułek. Przyszedł czas, by zawrócić. Okazało się, że to nie takie proste. Dawne ścieżki pozarastały, krajobraz wokół się zmienił. Drogowskazem stało się wydanie "The Plague Within".
"Struggle as the waters gain but I…All I need is a little reminder"
Nie jest tajemnicą, że był czas, kiedy Nick Holmes kompletnie stracił zainteresowanie metalem. Co za tym idzie nie chciał nagrywać wokali utrzymanych w tej stylistyce. Co innego Mackintosh. Tęsknota za ciężkim graniem zaowocowała powołaniem do życia Vallenfyre, gdzie mógł wreszcie dołożyć do pieca. Impulsem dla Holmesa był udział w sesji nagraniowej Bloodbath. "Grand Morbid Funeral" zawierał materiał nieprzeciętnej jakości, zanurzony w death metalu starej szkoły. Głęboki growl Holmesa stanowił wisienkę na torcie (ewentualnie truskawkę, jakby powiedział mój ulubiony komentator piłkarski). Idealnie dopełniał całość. Rok później przyszło wspomniane "The Plague Within". Wystarczyło prześledzić fora internetowe, by uświadomić sobie jaki głód drzemał w słuchaczach na ‘stare’ Paradise Lost. Dopiero jednak "Medusa" sprawiła, że słuchając jej z ulgą powiedziałem ‘nareszcie’.
Wciąż posiadam kasetę VHS z zarejestrowanym koncertem Paradise Lost, który zagrali w okolicach debiutu. Odegrali wtedy całe "Lost Paradise". Wiadomo, że nie można teraz oczekiwać takiego entuzjazmu, jaki im wtedy towarzyszył. Byli na fali wznoszącej. Rok po roku wydawali doskonałe płyty. Dziś klasyki. I do tego złotego w ich karierze okresu ("Gothic" - "Draconian Times") starali się nawiązać na "The Plague Within". Teraz sięgają głębiej. Wielbiciele "Icon" czy "Draconian Times" nie znajdą tu nic dla siebie. "Medusa" wydobywa na powierzchnię to, co najlepsze z "Lost Paradise", "Gothic" i "Shades Of God". Najważniejsze z perspektywy fana jest tu przywołanie ducha minionych lat. Co stanowiło o sile Paradise Lost? Klimat. Ten był budowany prostymi numerami, charakterystycznym brzmieniem gitary Mackintosha i wokalem Holmesa, którego też nie sposób było pomylić z nikim innym. Na "Medusie" wszystkie elementy układanki trafiły na swoje miejsce.
Podstawowa różnica między nowym albumem a jego poprzednikami polega na tym, że nie mamy już do czynienia z zespołem, który stoi na rozstaju, który chciałby, ale się boi. Anglicy nie próbują już zadowolić wszystkich, z jednej strony chcąc grać mocniej, a z drugiej racząc słuchaczy jakąś mdłą melodią i tanimi efektami. Znowu jest klimat, znowu Mackintosh czaruje, a Holmes growluje. I wszystko na tym krążku brzmi naturalnie, niewymuszenie, świeżo.
Osiem numerów i żadnych wypełniaczy. Wszystkie są fragmentami składającymi się na jedną opowieść. Ciężko nawet wyróżnić jakiś utwór, bo każdy ma coś, do czego chce się wracać. Wspomniany klimat budowany jest konsekwentnie od pierwszych dźwięków. "The Longest Winter" ma szansę stać się klasykiem. Żałuję jedynie, że Peter Steele nie może powstać z grobu, bo aż chciałoby się usłyszeć jego wokal w chociaż jednej zwrotce tego cudownie ciągnącego się, niespiesznie zagranego numeru. "From The Gallows" przenosi nas do czasów debiutu Brytyjczyków. A mamy jeszcze takie rodzynki jak "Gods of Ancient" czy "Until The Grave". I mógłbym tak wymieniać, aż skończyłyby się tytuły. Dawny klimat i współczesne standardy produkcyjne. Zespół nie zapomina, że mamy 2017 rok i całość została okraszona zabrudzonym brzmieniem, którego nie powstydziłby się żaden współczesny doom/sludge’owy band. Idealnie wpisuje się w te momentami rozwleczone kompozycje, ale też sprawdza się w bardziej dynamicznych partiach.
Po sukcesie komercyjnym "The Plague Within" przyszedł sukces artystyczny, jakim niewątpliwie jest "Medusa". Sięganie przez Paradise Lost do własnej spuścizny bardzo mi odpowiada. Zwłaszcza, kiedy robią to z taką klasą.
Sebastian Urbańczyk