Po recenzji poprzedniego albumu Testament, "Dark Roots of Earth", któremu wystawiłem ósemkę, doczekałem się oskarżeń o głuchotę oraz sugestii zmiany zajęcia. Może dzięki "Brotherhood of the Snake" będę miał okazję do rehabilitacji?
Choć ósemka to przecież bardzo dobra ocena (zresztą w przypadku "Dark Roots of Earth" sentymentalnie naciągnięta), najwyraźniej w oczach zagorzałych wielbicieli nie dość dobra. Teraz pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że fani thrashu zajęci naparzanką i internetowym fermentem związanym z nową płytą Metalliki nie zauważą, że znów padła ósemka. Na usprawiedliwienie dodam jednak, że z plusem, bo "Brotherhood of the Snake" wydaje się najlepszym albumem zespołu w XXI wieku, a więc od czasu genialnego "The Gathering". Co więcej, na tle innych wydanych w tym roku i w większości dobrze przyjętych krążków kilku innych amerykańskich weteranów gatunku (Anthrax, Megadeth, Metallica czy wreszcie Death Angel) Testament odwalił, moim subiektywnym zdaniem, najlepszą robotę. W swoim stylu, czyli pracując, a nie brylując w mediach i koncentrując się głównie na nadmuchiwaniu promocyjnego balona.
Każdy kolejny album Testament od 24 lat, a więc od "The Ritual", został zarejestrowany w innym składzie, nic więc dziwnego, że owa personalna karuzela dała o sobie znać również na "Brotherhood of the Snake". Z zespołu, w atmosferze wzajemnych niesympatycznych oskarżeń relegowano oryginalnego basistę Grega Christiana, a jego miejsce zajął stary znajomy Steve DiGiorgio, który w szeregach formacji siał zniszczenie na wspomnianym już "The Gathering" (a także na nie do końca pełnowartościowym "First Strike Still Deadly"). Steve dobrze wie, jak działać w parze z Gene Hoglanem i trzeba przyznać, że jego klangujące partie wyeksponowano odpowiednio mocno. Jak bardzo by jednak nie chwalić sekcji rytmicznej, wiadomo, że w Testament karty bezdyskusyjnie rozdaje kto inny.
Na poprzednich dwóch albumach panowie Eric Peterson i Chuck Billy sprawiali wrażenie mocno znużonych dźwiganiem metalowego krzyża. Nie ożywił ich nawet powrót jednego z największych magów thrashowej gitary, Alexa Skolnicka. Alex czarował po swojemu, riffy brzmiały jak trzeba, niby wszystko było na swoim miejscu, ale mikstura tych bardzo charakterystycznych elementów twórczości Testament jakoś nie chciała niestety nabrać odpowiedniego smaku. Tym razem Chuck Billy skupił się na tekstach, a cały materiał napisał Peterson przy skromnym współudziale Skolnicka. Najważniejsze jednak, że wygląda na to, że wraz z "Brotherhood of the Snake" - choć Peterson na każdym kroku podkreślał w wywiadach, że proces twórczy nie należał do najłatwiejszych - coś, co trudno nawet sprecyzować, zaskoczyło.
"Brotherhood of the Snake" jest oczywiście stuprocentowym albumem Testament i słychać to na każdym kroku, ale po raz pierwszy od dawna formacja prezentuje witalność, która nie sprawia wrażenia wymuszonej. Melodyjne zapędy dobrze zbalansowano agresją i typowymi dla Amerykanów żwawymi galopadami. Precyzyjnie poprowadzonym chirurgicznym cięciem usunięto niemal wszelkie skłonności do jałowego pitolenia. Solówki służą utworom, a nie są tylko wymuszonym - nawet jeśli wirtuozerskim - obowiązkowym punktem kompozycji. Jedynie dwa z dziesięciu kawałków przekraczają pięć minut, kompozycje zatem nie dłużą się, są bardziej zwarte i konkretne, a co najważniejsze wreszcie zaczynają czymś się od siebie różnić.
W tej ostatniej kwestii można było rzecz jasna zrobić więcej i nie jest to jeszcze poziom urozmaicenia, który bezpowrotnie odegnałby nudę, zwłaszcza od mniej zagorzałych fanów Testament. Jednak po dwójce poprzednich albumów - monolitów, wypełnionych bliźniaczymi utworami, z których niemożliwością było wyodrębnić choćby jednego prymusa, kapela zrobiła krok w dobrym kierunku. Wystarczy wspomnieć najkrótszy na płycie, mocny "Centuries of Suffering", poprowadzony zapadającym w pamięć motywem "Neptune's Spear" czy "Seven Seals" poprzeplatany świetnymi solowymi partiami gitary.
Zamiłowanie do bardzo nowoczesnej, krystalicznej produkcji, którą zapewniają Eric Peterson i Andy Sneap to również znak rozpoznawczy zespołu, co ostatnio skutkowało nadmierną sztucznością materiału. Tym razem lepiej jest również i na tym polu (a może tylko to sobie wmawiam?). Oczywiście nie ma tu miejsca na choćby najmniejszy pyłek brudu, ale produkcja jest - zgodnie z deklaracjami - nieco bardziej organiczna, do utworów zaś wpuszczono nieco więcej oddechu. Do "Brotherhood of the Snake" już teraz wróciłem więcej razy niż do dwóch poprzednich krążków razem wziętych, a to chyba najlepiej o nim świadczy. Tak trzymać, panowie, a fani nigdy o Was nie zapomną.
Szymon Kubicki