Już pierwszy singiel zapowiadający najnowszy krążek Lamb of God zwiastował wielki album.
Konceptualne dzieło, opowiadające historię Randy’ego za kratami w praskim areszcie, już na etapie zapowiedzi wzbudzało zainteresowanie mediów, włącznie z tymi, które z metalem nie mają do czynienia. Premiera płyty zbiega się z działalnością literacką niesłusznie oskarżonego, i jak widać zespół nie narzeka na brak zainteresowania. Słusznie, bo długi zaciągnięte aby wydostać Randy’ego same się nie spłacą, ale mam dobrą wiadomość, "VII: Sturm und Drang" to najlepszy album Lamb of God od czasów "Ashes of The Awake", a może nawet najlepszy w całym dorobku groove metalowych gigantów.
Sytuacja wokalisty formacji z Richmond znana jest całej metalowej społeczności. Historia ta wstrząsnęła całym środowiskiem i stała się iskrą zapalną do tego, aby nagrać nowy, wściekły album. Agresja, bezradność, siła mas mediów i kwestionowanie świata pod ciężarem mocno zwichrowanej psychiki, to główne tematy z jakimi przychodzi nam zmierzyć się na "VII: Sturm und Drang". To, co zazwyczaj ludzie traktują jako dodatek, tutaj stanowi swoiste danie główne, dla którego muzyka - bodaj najbardziej pogmatwana w karierze grupy - jest uzupełnieniem. Randy’ego słucha się z przyjemnością, zwłaszcza kiedy śpiewa na post-grunge’ową modłę, albo kiedy dzieli się obowiązkami z gośćmi specjalnymi w postaci dwójki najlepszych gardeł ostatnich lat - Chino Moreno (Deftones) i Gregiem Puciato (The Dillinger Escape Plan). Novum, jakim są czyste wokale zaskoczyło nawet kolegów z kapeli. Lider Lamb of God jasno przyznaje w wywiadach, że jest zmęczony ciągłym krzykiem i chce spróbować swych sił na nowym polu. Poza tym, w ten sposób można znacznie urozmaicić materiał. Udało się to w stu procentach i żywię nadzieję, iż na kolejnym longu ekipa Baranka pójdzie w tej materii o krok dalej.
Parę słów o muzyce. Zawartość siódmego albumu Lamb of God jest dla jego fanów kwintesencją tego, za co pokochali zespół ponad dekadę temu. Panowie doskonale dozują bezlitosne, napędzane blastami fragmenty wespół z melodiami i polirytmicznymi zapędami Chrisa Adlera. Obecnie brodacz bębni również w Megadeth (sesyjnie, ale widnieje na oficjalnych fotografiach zespołu), lecz nie lękajcie się, gra u thrashmetalowych gigantów nie wpływa na to, jak wali w beczki w swoim macierzystym zespole. Wydaje mi się, że odskocznia, jaką jest Megadeth dała Adlerowi kopa do tego, aby dołożyć do pieca na "VII: Sturm und Drang". Zresztą, nie tylko on, bo cały zespół gra brutalnie jak nigdy, a jednak z zachowaniem balansu pomiędzy bezlitosną młócką a fragmentami, w których daje słuchaczowi odpocząć. Spokojniejsze momenty nie oznaczają rezygnacji z ciężaru. Zmieniają się środki wyrazu, ale przekaz i brzmienie pozostaje to samo. Chwała im za to.
Siódemka w dyskografii Lamb of God okazała się szczęśliwa. Nie sądzę, aby w metalowym mainstreamie mieli w tym roku konkurencję. Rozdali karty, opowiedzieli swoją historią, a przede wszystkim, po raz kolejny dostarczyli metalu przez duże M.
Grzegorz "Chain" Pindor