Dla Megadeth nie ma już odwrotu. Rudy z każdym kolejnym albumem, dziwnymi promocyjnymi zagraniami oraz postawą na koncertach tylko potwierdza już i tak mocno nadszarpnięty status tego zespołu.
Kto nie kochał się w "Rust In Peace" albo "Peace Sells… But Who’s Buying" ten metalowcem nigdy nie był, ale z drugiej strony, biorąc pod uwagę, to co wyczynia Mustaine od czasu "United Abominations" (moim zdaniem, ostatni słuchalny album zespołu) przechodzi ludzkie pojęcie.
Tu już nawet nie chodzi o zjadanie własnego ogona. Mając w składzie tak dobrych muzyków, w tym co najmniej genialnego gitarzystę i kompozytora (Chris Broderick) Megadeth powinno iść do przodu, nawet pędzić na złamanie karku, wciąż technicznie i melodyjnie - ale, tego nie robi. Lider kapeli wyraźnie zapomniał o niektórych znakach rozpoznawczych własnej formacji, co zarówno widać jak i słychać już nie tylko na płytach, ale również na koncertach. Tym czego na "Super Collider" najbardziej brakuje, jest najzwyczajniej w świecie pomysł na to, jak Megadeth ma brzmieć w drugiej dekadzie nowego millenium. Jak utrzymać ten band na topie, gdy wszyscy wieszają na nim psy, jak konkurować z młodzieżą, której pomysłów - niezależnie czy nowoczesnych czy retro - nie brakuje.
"Super Collider" jest gwoździem do thrash metalowej trumny i nekrologiem legendy. To album totalnie bez polotu, nie mający zapierających dech w thrashmetalowych piersiach momentów, a co najgorsze, mam problem z klasyfikacją tego krążka nawet jako metal (wyjątek to "Don’t Turn Your Back" oraz dość mocny i całkiem obiecujący "Kingmaker"). Coś tu po prostu nie gra, i wcale nie mam na myśli Davida Drainmana w roli gościnnego wokalisty i producenta albumu.
Grzegorz "Chain" Pindor