Maciej Maleńczuk

The Ant

Gatunek: Jazz i fusion

Pozostałe recenzje wykonawcy Maciej Maleńczuk
Recenzje
Grzegorz Bryk
2018-11-26
Maciej Maleńczuk - The Ant Maciej Maleńczuk - The Ant
Nasza ocena:
6 /10

Sądząc po wywiadach i samym wstępniaku we wkładce do albumu "The Ant", Maleńczuk ma bardzo duże mniemanie o zaprezentowanym materiale. Z jednej strony to nawet urocze, gdy mówi - w podtekście oczywiście - że zaserwował trudną muzykę dla wyrobionego odbiorcy. Z drugiej trochę śmieszne, jak bardzo bezrefleksyjne to spojrzenie.

"The Ant" to jeden z tych nieoczywistych albumów, które ciężko jednoznacznie ocenić, bo w obrębie 35 minut znajdą się fragmenty skandalicznie beznadziejne, ale i takie ocierające się o instrumentalny Mount Everest. Wielkie granie reprezentują utwory "Ant", "Lizard", "Black Powder", "Gastroscopy" i "Long Goodbye". Te fragmenty idą w klimaty industrialnego jazzu, gitarowo trochę pod Teda Novaka, saksofonowo do warszawskiej Niechęci, z nieśmiałymi ukłonami nawet w stronę King Crimson. Grant Calvin Weston na perkusji jest technicznie nieskazitelny, gra bardzo gęsto i zawile. Momentami przypomina Pata Mastelotto na "Power to Believe". Natomiast saksofon Maleńczuka nadaje tym jazzom acidowego posmaku, podobnie jak mocno pokiereszowane, zwichrowane odjazdy przybrudzonej gitary ("Long Goodbye" jest gitarowo fenomenalny, saksofonowo już taki sobie).

Ale i tu można się przyczepić przede wszystkim do tego, że utwory są tak bardzo skondensowane - mają po 3, maksimum 4 minuty, gdzie aż prosi się o pociągnięcie tematów dłużej chociażby przez improwizację, tym bardziej, że same w sobie eksplorują fantastyczne tereny i przenoszą jazzy Maleńczuka na artystyczny poziom, którego Maleńczuk nie widział już od bardzo dawna, jeśli w ogóle. Przecież utwór pokroju „Ant” i tak nie trafi w gusta masowego odbiorcy, radio go nie puści, trudno więc zrozumieć, dlaczego ostateczna wersja zamknęła się w radiowych trzech minutach. To tak jakby mieć pomysł na powieść, ale zrobić z niego opowiadanie.

Jest też kilka jazzowych średniaczków. Trochę zbyt rutyniarskich, schematycznych, pozbawionych źdźbła improwizacji. "French Love" to takie nieco dancingowe granie z prywatek dla emerytów, "Cygan" ma swoje momenty, aczkolwiek lejtmotyw wchodzi średnio, podobnie zresztą jak w "Russian Love" - tu pojawia się całkiem przyjemna solówka na klawiszach i gitarze. Są jeszcze dwa utwory śpiewane. "Fajnie" to typowy numer z zaangażowanego politycznie Maleńczuka, nic niezwykłego, ale i nic jakoś specjalnie złego. Kompletną tragedią jest natomiast pozbawiona jakiegokolwiek gustu, niby-kabaretowa "Nalej jej". Pioseneczka tak okropna, brzydka, odpychająca i żałosna, że oczywiście trzeba było do niej nagrać teledysk i to właśnie nią reprezentować "Ant" - zupełnie przy tym bezczelnie oszukiwać słuchaczy czym ten krążek w rzeczywistości jest.

Ogromny artystyczny potencjał "The Ant" został niestety niewykorzystany. Bezkompromisowy Maleńczuk poszedł na kompromis. Tym bardziej przykro, gdy słucha się tych kilku rewelacyjnych acid-industrial-jazzowych numerów. Bo mógł Maleńczuk osiągnąć olbrzymi artystyczny sukces, jak chociażby Niechęć swoim albumem pod tym samym tytułem, dostąpić absolutnych wyżyn modern jazzu, tymczasem po przesłuchaniu krążka w głowie zamiast złożonych rytmów, acidowych saksofonów i industrialnych gitar, majaczy tylko odpustowy refren z "Nalej jej". Tak niewiele brakowało do artystycznego strzału w dziesiątkę.