Zdaje się, że Mark Knopfler dawno już dojrzał do przekonania, że z nikim nie musi się ścigać ani niczego udowadniać...
Było to prawdopodobnie pokłosiem kasowego sukcesu albumu „Brothers in Arms” (1985), po którym zespół Dire Straits, będąc u szczytu kariery, nie potrafił poradzić sobie z gigantycznymi oczekiwaniami – został nimi dosłownie artystycznie stłamszony. Knopfler twórcom „Sułtanów swingu” powiedział dość w 1995 roku i na dobre zajął się solową karierą. Od tamtego czasu gitarzysta co parę lat serwuje kolejne krążki, na których stylistycznie zmienia się niewiele. Nie ma się zresztą czemu dziwić, mówimy o facecie, którego imieniem nazwano dinozaura: masiakasaurus knopfleri!
Knopfler konsekwentnie buduje konserwatywny obraz swojej muzyki – nieprzerwanie eleganckiej, lirycznej, utrzymanej w niespiesznych rytmach, pełnej arkadyjskiego nieomal ciepła. Przez te wszystkie lata rockowa stylistyka Dire Straits na solowych płytach artysty pojawiała się niezwykle rzadko, ostatnich poważniejszych inklinacji z macierzystym zespołem można się dosłuchać na „Sailing to Philadelphia” (2000). Od tamtego momentu dużo częściej zapuszczał się on w rejony country i bluesa wymieszanych z celtyckim folkiem, mając za tło dla wokalu pogodnego mędrca akustyczne instrumentarium ze skrzypcami, pianinem i fletami. Zresztą zdaje się, że Knopfler wziął rozbrat z Gibsonem Les Paulem oraz swoim ikonicznym czerwonym Stratocasterem i zaprzyjaźnił się z gitarą akustyczną.
Na „Down the Road Wherever” znacznie wyraźniejsze od smyków są instrumenty dęte. Skrzypce usłyszymy wprawdzie chociażby przy okazji „One Song At A Time”, który równie dobrze mógłby się znaleźć na wcześniejszym krążku Knopflera „Tracker” (2015), ale to w odróżnieniu od poprzedniczki, właśnie dęciaki budują charakter dziewiątego solowego albumu gitarzysty. Wystarczy wsłuchać się w przecudnie kołyszące, deszczowe jazzowe ballady na pianino „When You Leave” i „Slow Learner” z niesamowitymi partiami trąbki Toma Walsha wynoszącymi kompozycje na wyższy poziom muzyczny i emocjonalny. Sekcja dęciaków w najlepsze będzie buchać w słonecznym „Heavy Up” i rozkołysanym funku „Nobody Does That” – w tym drugim świetne solo na saksofonie zagra Nigel Hitchcock. Za sprawą motorycznej perkusji dużo bardziej na rockowo Knopfler zabrzmi przy okazji „Back On The Dance Floor” i „Good On You Son” jakby puszczając oko w stronę fanów wciąż mających chrapkę na reaktywację Dire Straits, jak również nawiązując do czasów „Sailing to Philadelphia”. Bluesem zapachnie w „Just A Boy Away From Home” gdzie prócz akcentowania rytmu instrumentami dętymi Knopfler zaserwuje świetne solówki grane techniką slide.
Prawdziwą perłą na „Down the Road Wherever” jest „Drovers’ Road” - gdybym miał wymienić jeden numer, dla którego warto mieć nowego Knopflera, byłby to właśnie mantryczny, hipnotyczny, przesiąknięty mistycyzmem “Drovers’ Road”, na dodatek podkolorowany przeróżnymi gwizdkami i partiami skrzypiec Johna McCuskera ciągnącymi wraz z gitarą główny, pamiętliwy motyw. Jednak krążek Knopflera wciąż jest osadzony przede wszystkim w brzmieniach folkowych, to właśnie gitary akustyczne budują tła utworów, nieraz wychodząc na pierwszy plan razem z głosem Knopflera jak w westernowym „Nobody’s Child”, „Floating Away” czy opartym wyłącznie na relacji głos-gitara świetnym „Matchstick Man”. Oczywiście w większości utworów gitara elektryczna wcześniej czy później dostaje swoje miejsce, od razu budując magiczne, niepodrabialne solówki kojarzące się z emocjonalnymi partiami rodem z „Brothers in Arms” – czy ktokolwiek inny potrafi nadać tyle ciepła brzmieniu pociągnięciami palców? „My Bacon Roll”, „Floatin Away”, „Nobody’s Child” – w każdej z tych piosenek Knopfler zaczyna czarować w swoim stylu serwując leniwe, ale i pełne uroku, nieomal ikoniczne gitarowe frazy, przy których można autentycznie odpłynąć. Z drugiej strony są też momenty gitarowych solówek osadzone mocniej w estetyce rockowej, jak w „Trapper Man” czy „Good On You Son”.
Dobrze się stało, że na „Down the Road Wherever” gościnnie wystąpiło tak wiele instrumentów, zdecydowanie ubogaciły one brzmienie krążka, dodały wysmakowanych fragmentów, podkolorowały dobrze przecież znaną estetykę. Nowy album Knopflera jest stylistycznie bardzo podobny do wcześniejszych solówek artysty, przede wszystkim poprzedniego „Tracker” (wystarczy zerknąć na przywołujące podobne klimaty okładki, na których dominuje błękit nieba), a jednocześnie tak bardzo inny właśnie poprzez wprowadzenie instrumentów dętych. W końcu to ponad 70 minut muzyki (wersja rozszerzona przynosi dodatkowe dwa utwory). Mimo tak długiego czasu krążek pochłania swoim powolnym rytmem, wciąga słuchacza w pełen ciepła, kominkowy klimat. Jasne, Knopfler tym albumem nie odkrywa się na nowo, nie zdobędzie też nowych słuchaczy, ale ci którzy do tej pory byli artyście wierni, bez wątpienia zrozumieją, że i on jest wierny im. W końcu i tak nie musi już niczego udowadniać.