Knopfler jest jednym z monumentów na scenie rockowego grania, postacią wręcz pomnikową, od dawna mającą swoją wizję muzyki i konsekwentnie ją realizującą.
Właściwie nietykalny za zasługi i darzony olbrzymim szacunkiem za konserwatyzm. Zresztą - drodzy państwo! - na jego cześć nazwano dinozaura: Masiakasaurus knopfleri. Nie, to nie żart!
Szkot zdaje się niewzruszonym spojrzeniem zerkać z nutką pobłażliwości na wszelkie mody; prychać w kierunku sławy (bo czy nie z powodu jej nadmiaru rozwiązał Dire Straits, jeden z najsłynniejszych zespołów w dziejach rocka?); dawno ustalił zasady i wizję muzyki, którą chce grać, niezależnie od tego, co się o niej mówi. Tym się Knopfler zresztą też raczej nie przejmuje, bo mówi się raczej dobrze. A nawet gdyby ktoś pokusił się na wymachiwanie szabelką przed artystą, ten zapewne machnąłby na to ręką, dodając pod nosem, że czy się podoba czy nie, to jego muzyka. Taki już Knopfler jest i innego nie będzie.
Posągowa jest również stylistyka Knopflera, zatopiona w świecie folku, z charakterystycznym brzmieniem gitary i ciepłym głosem wyjątkowo pogodnego mędrca. Na "Tracker" nic się w tej materii nie zmienia. Dźwięki są to leniwe, sielankowe, może i czasem Knopfler pozwala sobie na sarkazm, ale wciąż nie nasączony jadem. Atmosfera nostalgicznego popołudnia spędzonego na farmie jest permanentna, dodatkowo w towarzystwie klimatów jak najbardziej balladowych i lirycznych. Zdarzają się wprawdzie wycieczki w inne rejony, ale wciąż w duchu Szkota, bo "Beryl" (o brytyjskiej pisarce Beryl Bainbridge) to przecież numer w rodzaju "Walk of Life" Dire Straits, "Broken Bones" eksploruje terytoria bardziej funkowe, w przepięknym "Silver Eagle" słychać odległe echa "Brother in Arms", a "Mighty Man" to utwór nieco w guście Davida Gilmoura z "On An Island". Jest jeszcze "River Towns", utrzymany w duchu portowego szanta, który spokojnie można by upchnąć pośród knajpianych opowieści z "The Last Ship" Stinga.
Wszystko to wciąż w klimatach Knopflera, który flirtuje z celtyckim folkiem, bluesem, balladą country - dźwiękami delikatnymi, eterycznymi, arkadyjskimi nieomal, pozbawionymi potrzeby blichtru, raczej bezpretensjonalnie skromnymi. Artysta niejednokrotnie sięga po przeszłość, bowiem jak sam mówił - "Tracker" powstał z powodu wspomnień. Dlatego właśnie w "Basil" (poświęconemu poecie Basilu Buntingu - kolejny raz objawia się filologiczne wykształcenie Knopflera) pojawiają się wątki autotematyczne, przewijają się one zresztą przez cały album. Krążek ubarwiają klawisze Guy'a Fletchera, na saksofonie zagrał Nigel Hitchcock, wokalnie Knopflera wspomaga Ruth Moody (również we wspólnym numerze "Wherever I Go"), już nie wspominając o całym folkowym arsenale w stylu akordeonu, cytry, ukulele czy skrzypiec.
Może i ktoś pragnie, by Mark Knopfler zaczął grać coś nowego, ale w swojej powtarzalności Szkot jest szalenie uroczy. Dlatego jego już ósmy solowy krążek czaruje, przede wszystkim tą magią, którą Knopfler ma pod palcami szarpiącymi za struny gitary i w głębokim, ale i ciepłym głosie. Wielu artystów pracujących na wypracowanych na przestrzeni lat schematach popada formalne i stylistyczne skostnienie, grają to samo, ale bez polotu, tymczasem dźwiękowa wizja sielanki od Knopflera nieustannie fascynuje i łagodzi strapiony codziennością umysł. Za to mu wielkie dzięki i ukłony po pas.
Grzegorz Bryk