Niewiele jest takich zespołów, jak Laibach, które nagrywają, co chcą, kiedy chcą i za każdym razem dostarczają swym odbiorcom album całkiem odmienny od poprzedniego.
"Adaptacja jest nową formą pracy twórczej. Adaptacja przekłada oryginalną ideologię pierwowzoru na nowe dzieło w zgodzie z charakterystyką późniejszych form sztuki, literatury czy muzyki. Adaptacja nie jest techniczną i praktyczną czynnością polegającą na prostym przeniesieniu jednej sztuki w drugą, ale twórczym wysiłkiem wymagającym oryginalności". Między innymi taki cytat znajdziemy w booklecie najnowszego albumu Laibach. I chyba każdy, kto zna muzykę Słoweńców zgodzi się, że doskonale definiuje on ich twórczość. Laibach nie tylko oparł znaczną część swej muzyki na przeróbkach dzieł innych twórców, ale też wyniósł sztukę adaptacji na najwyższy poziom. Co ciekawe i bardzo politycznie niepoprawne, nie są to jednak słowa zespołu, a fragment traktatu "On the Art of Opera" autorstwa Kim Jong-Ila. Co ma do tego komunistyczny dyktator, który przez 17 lat rządził Koreą Północną?
Każda sztuka jest propagandą (George Orwell)... I każda propaganda jest sztuką (Laibach)
Tu na scenę wchodzi kontekst, w jakim osadzony został "The Sound of Music". W 2015 roku Laibach, bez obaw o możliwe kontrowersje dał koncert w Pjongjangu, stając się pierwszym rockowym zespołem z tzw. zachodu, który wystąpił w Korei Północnej. Wzmogło to oczywiście odwieczne, kierowane pod adresem grupy oskarżenia o sprzyjanie totalitaryzmom, ale od tego czasu Słoweńcy właśnie na tym wydarzeniu oparli strategię promocyjną i oficjalną ikonografię, stylizowaną na propagandową koreańską sztukę (czego przykłady można zobaczyć również w książeczce płyty). Koreańską wizytę formacji udokumentował film "Liberation Day" Mortena Traavika, zaś powstanie płyty związanej z tym wydarzeniem stanowiło już tylko kwestię czasu.
Podczas koreańskiego koncertu Laibach wykonał własne wersje utworów z amerykańskiego, nagrodzonego Oscarem i Złotym Globem filmu "Dźwięki muzyki" ("The Sound of Music") z 1965 roku. Nieprzypadkowo, bowiem okazuje się, że film ów jest jedynym dziełem zachodniej popkultury nie tylko dozwolonym w Korei Północnej, ale wręcz aktywnie promowanym przez władze tego kraju. "Dźwięki muzyki" to również dzieło, które miało duży wpływ na muzyków Laibach, którzy w dzieciństwie oglądali je wielokrotnie, a później kilka razy przymierzali się do zrealizowania własnej wersji pochodzącej z niego bestsellerowej muzyki. Okazja nadarzyła się dopiero w związku z występem w Korei.
"The Sound of Music" nie jest koncertówką, ale studyjnymi wersjami utworów ze ścieżki dźwiękowej do filmu, którym Laibach nadał własny charakter. Na tym jednak zawartość krążka się nie wyczerpuje, otrzymujemy tu bowiem również przeróbkę najbardziej popularnej ludowej piosenki koreańskiej i przy okazji nieoficjalny hymn obu Korei "Arirang", a także dwa tracki zupełnie od czapy, pochodzące z filmu Traavika, i niestety mocno zaburzające spójność materiału. Pierwszy, to ludowy "The Sound of Gayageum" wykonany przez uczniów szkoły muzycznej w Pjongjangu, którego surowy podkład automatu perkusyjnego przypomina mi - o ironio! - sam Laibach z okresu "Kapital" czy "NATO". Drugi to przemówienie powitalne, wygłoszone przez szefa koreańskiego komitetu ds. Współpracy Kulturalnej z Zagranicą.
Pomijając wspomniane dwa niepotrzebne ekscesy, muzycznie płyta najbardziej przypomina wydany w 2006 roku "Volk", zawierający laibachowe przeróbki hymnów państwowych. Momentami brzmi wręcz jak jego kontynuacja. Odzwierciedla zatem spokojne, melodyjne i piosenkowe oblicze zespołu - tym razem formacja nie pozwoliła sobie na wielkie szaleństwa z adaptacją materiału źródłowego. Słoweńcy ponownie nawiązali współpracę z duetem Silence, z którym pracowali nad "Volk", dlatego na płycie raz jeszcze słychać głos Borisa Benko. Minę Špiler zastąpiła (mam nadzieję, że tymczasowo) Marina Martensson, a poza tym słyszymy również chór i chór dziecięcy. Jak to wszystko wygląda w praktyce? Specyficznie. Choć bardzo lubię "Volk", wolę nieco mocniejsze, mniej konwencjonalne wcielenie Laibach, zaprezentowane choćby na "Spectre" czy "WAT". Tym razem, mimo iż formalnie wszystko jest w porządku, a całość bez wątpienia wciąż jest mocno laibachowa, nie do końca potrafię wgryźć się w ten album, wypełniony po prostu łagodnymi piosenkami. Jednocześnie nie mogę nie docenić bezkompromisowości muzyków, którzy ponownie realizują własną wizję twórczą, bez względu na jej potencjał komercyjny i oczekiwania publiczności.
Laibach to zespół z gatunku "kochasz albo nienawidzisz", a jego fani przez lata przyzwyczaili się do niezliczonej ilości wolt stylistycznych i wyzwań stawianych przed słuchaczami. Na tym tle "The Sound of Music" jawi się jako dość bezpieczny, a przy tym nieszczególnie zaskakujący materiał. Słucha się go bardzo dobrze, ale raczej nie ma podstaw oczekiwać, by stał się płytą pierwszego wyboru z bogatego repertuaru grupy. Przede wszystkim, mam jednak nadzieję, że nie jest on również zwiastunem muzycznego starzenia się zespołu. Czas pokaże.