Laibach - 25.02.2019 - Warszawa

Relacje
Laibach - 25.02.2019 - Warszawa

Oczekujcie nieoczekiwanego. To dewiza, która od zawsze jak ulał pasuje do twórczości Laibach. W ten sam sposób można również określić ostatni koncert zespołu w Polsce.

W promocyjnych zapowiedziach występu mowa była nie tylko o najnowszym albumie Słoweńców „The Sound of Music”, ale również o przekroju przez kilka wcześniejszych krążków, w tym m.in. "Spectre", WAT" czy "Volk". Nic z tych rzeczy. To byłoby przecież zbyt przewidywalne, a Laibach z całą pewnością przewidywalności zarzucić nie można.

Koncert podzielono na dwa akty, przecięte 15-minutowym antraktem, po których nastąpiły bisy. Część pierwsza nie przyniosła zaskoczeń - w jej ramach Laibach zagrał w całości „The Sound of Music” w kolejności utworów analogicznej do albumu. Podobnie jak na płycie, w składzie zespołu zabrakło Miny Špiler (mam nadzieję, że to zmiana nie na stałe, bowiem Mina doskonale wpisuje się w Laibach), a wokalizami podzielili się Milan Fras i Marina Martensson. Boris Benko, który także zaśpiewał na krążku pojawił się jedynie na wizualizacjach, a jego głos został odtworzony z taśmy. Ciekawy zabieg, który zresztą zdał egzamin. Nie będę jednak ukrywał, że ta odsłona twórczości Słoweńców nie trafia do mnie w 100%, i to zarówno w wydaniu studyjnym, jak i koncertowym. Gdy zespół promował na żywo utrzymany w podobnej stylistyce "Volk" z 2006 roku wszystko było na swoim miejscu, natomiast repertuar z „The Sound of Music” - z przyczyn, których do końca sam nie potrafię zidentyfikować – po prostu nie bardzo mi do Laibach pasuje.

Za to po przerwie nastąpiło coś, czego fani niepamiętający początków zespołu mogli się nie spodziewać. Zestaw industrialnych, o wiele trudniejszych w odbiorze staroci z "Nova Akropola", "Krvava Gruda - Plodna Zemlja", "Smrt za Smrt" czy "Ti, Ki Izzivaš" na czele wprowadził zupełnie odmienny klimat - tak, jakby na scenie Progresji wystąpiły dwa różne zespoły. Najmłodsza kompozycja pochodziła z 1985 roku, w akcie II nie usłyszeliśmy żadnych numerów z późniejszych albumów. Wyłącznie czysty, surowy, mocny industrial. Ten sam, który uczynił z Laibach legendę niezależnej sceny. Ta część setu podobała mi się nieporównanie bardziej, a bezpośrednie zderzenie nowego, piosenkowego oblicza grupy z jej najstarszym dziedzictwem okazało się naprawdę przewrotne. Marina Martensson nie wzięła udziału w tej części show, za to zobaczyliśmy na ekranach (i usłyszeliśmy z taśmy)... Minę Špiler. Mino wróć!

Bisy rozpoczął świetnie znany cover The Rolling Stones "Sympathy for the Devil", jedyny numer ze środkowego okresu muzycznej aktywności Laibach, a na scenę powróciła Martensson w stroju dobranym do klimatu epoki. Na tym jednak koniec hitów, bowiem kolejną kompozycją był promujący drugą część filmu "Iron Sky" świeżutki "The Coming Race". To kolejny nietypowy kawałek, zaśpiewany przez Martensson, który klimatem ewidentnie nawiązuje do... utworów z filmów o Jamesie Bondzie. Mógłbym się założyć, że to nie przypadek. Na koniec Laibach w wersji country, czyli "Surfing Through the Galaxy" i Milan Fras w białym kowbojskim kapeluszu (oczywiście nałożonym na jego tradycyjne nakrycie głowy). Zaskoczeni? Niepotrzebnie, to przecież Laibach. Zawsze oczekujcie nieoczekiwanego.

Setlista:

The Sound of Music
Climb Ev'ry Mountain
Do-Re-Mi
Edelweiss
My Favorite Things
The Lonely Goatherd
Sixteen Going on Seventeen
So Long, Farewell
Maria/Korea
Arirang

Intermission

Mi kujemo bodočnost
Smrt za Smrt
Nova Akropola
Vier Personen
Krvava Gruda - Plodna Zemlja
Ti, Ki Izzivaš

Sympathy for the Devil
The Coming Race
Surfing Through the Galaxy

Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka
Tekst: Szymon Kubicki

Powiązane artykuły