Larry Carlton i Robben Ford to duet, którego specjalnością jest blues z domieszką jazzu. Wspólne koncerty tych artystów są z pewnością spełnieniem marzeń fanów tych dwóch instrumentalistów, a dla nas sposobnością do porozmawiania o ich bogatych planach na przyszłość.
Larry Carlton rozpoczął karierę jako gitarzysta jeszcze przed dwudziestką - już na początku lat 70. był pełnoetatowym gitarzystą sesyjnym. Przez kolejne siedem lat przyszło mu grać około piętnastu trzygodzinnych sesji w tygodniu, czyli w sumie trzy tysiące sesji nagraniowych, a jego muzyka znalazła się między innymi na płytach Barbry Streisand, Michaela Jacksona, Steely’ego Dana i zespołu The Crusaders. W 1979 roku Larry zdecydował się rozpocząć pracę na własne konto i tak zaczęła się jego pełna sukcesów kariera solowa. Niestety w 1980 roku uległ wypadkowi: został przypadkowo postrzelony w szyję jako postronny świadek przed drzwiami swego prywatnego studia "Room 335“ wskutek czego cierpiał na niedowład lewej ręki. Mimo to nie przestał grać i wciąż eksperymentował z rozmaitymi muzycznymi stylami, grając z artystami reprezentującymi najróżniejsze gatunki muzyczne. W tym też okresie zaczął grać muzykę z gatunku smooth jazzu, a w roku 1997 stał się członkiem grupy
Fourplay. W ostatnich latach powrócił jednak do bluesa, a w roku 2003 wydał jedną z najlepszych płyt "Sapphire Blue". Jego współpraca z gitarzystą Steve’em Lukatherem przy albumie "No Substitutions" zaowocowała zdobyciem (nie pierwszy już raz) nagrody Grammy.
Przygoda Robbena Forda z muzyką rozpoczęła się równie wcześnie jak Larry’ego. Jego pierwszym instrumentem był saksofon, na którym zaczął grać mając lat 10. W wieku 13 lat przerzucił się na gitarę. Po ukończeniu szkoły średniej Robben wraz z braćmi - Patrickiem (perkusista bluesowy) i Markiem (harmonijkarz bluesowy) - założyli zespół Charles Ford Blues Band (nazwany od imienia ich ojca, który też był gitarzystą). W wieku osiemnastu lat zaczął dawać profesjonalne koncerty - Charles Ford Blues Band grał supporty dla Charliego Musselwhite’a, mistrza harmonijki ustnej. Następnie Ford założył zespół, z którym z kolei grał supporty dla Jimmy’ego Witherspoona. W 1974 roku muzyk wstąpił do zespołu LA Express, którego założycielem był saksofonista Tom Scott. Zespół grał supporty dla George’a Harrisona oraz Joni Mitchell. W roku 1977 Robben nagrał płytę "Inside Story" z udziałem muzyków, z którymi stworzył słynną grupę Yellowjackets. Na dwóch pierwszych albumach tej grupy Robben Ford odegrał główną rolę, ale potem jego rola zmalała. Następnie Robben rozpoczął współpracę z Milesem Davisem (1986). W roku 1988 nagrał album "Talk to Your Daughter", w którym wraca do swoich bluesowych korzeni. Artysta w zasadzie nigdy nie spoczął na laurach, współpracując z wieloma muzykami i zespołami, udzielając się w wielu projektach. W latach 90. założył kolejny zespół Robben Ford & the Blue Line. Odbył liczne tournée, w tym także z Larrym Carltonem. Otrzymał nominacje do czterech nagród Grammy i został uznany za jednego ze "100 Greatest Guitarists of the 20th Century" przez Musician Magazine.
Stanowicie wyjątkowy duet. Kiedy narodził się pomysł wspólnego muzykowania?
Robbena Ford'a poznałem w latach 70. i byłem pod wielkim wrażeniem jego gry. Wydobywał ze swojego instrumentu dźwięki, jakich wcześniej nie słyszałem. Będąc na koncercie, podszedłem do niego w czasie przerwy, przedstawiłem się, i tak rozpoczęła się nasza długoletnia przyjaźń. Od tej pory spotykaliśmy się raz w tygodniu w North Hollywood na jam session. Później jednak nasze ścieżki się rozeszły i przestaliśmy się widywać do tego stopnia, że nie widzieliśmy się przez wiele lat. Mimo to wciąż śledziłem jego karierę, kupowałem jego płyty, interesowałem się tym, co robi. Ponownie spotkaliśmy się zaledwie rok temu w październiku na koncercie w Nowym Jorku. Po występie długo rozmawialiśmy i doszliśmy do wniosku, że chcemy znowu razem grać.
Początkowo planowaliśmy wyjazd do Japonii i nagranie płyty. W końcu zdecydowaliśmy się jechać do Paryża. Udaliśmy się tam w grudniu i zagraliśmy trzy koncerty unplugged. Od tego momentu wszystko ruszyło z kopyta. Zaczęliśmy pisać nowy materiał, między innymi utwory do naszego nowego projektu.
Razem koncertujecie. Czy jesteście też inspiracją dla siebie nawzajem?
Gra Robbena zawsze miała na mnie duży wpływ. Nie twierdzę, że staram się odtwarzać jego muzykę nuta po nucie, ale styl jego gry na pewno ma wpływ na moją twórczość. Podziwiam go z całego serca, jego muzyka mnie inspiruje - niezależnie od tego, czy jest to działanie świadome, czy nie. Jestem pewien, że każdego wieczoru coś z jego gry przenika do mojej.
Muszę przyznać, że Larry Carlton gra bardzo skomplikowane rzeczy. Czasem, jak go obserwuję, to sobie myślę: "Boże, co to znowu za akordy?" (śmiech). Zresztą (Robben zwraca się do Larry’ego) nie muszę tego mówić, ale wiesz, że uważam cię za genialnego gitarzystę... Nie umiem grać tak jak ty. Między innymi dlatego zdecydowałem się z tobą występować, bo to mnie dopinguje, mogę się rozwijać. Fajnie jest wyjść na scenę ze świadomością, że ktoś zaraz wyciśnie z nas siódme poty. To ekscytujące i inspirujące - sama przyjemność!
Obaj macie typowo jazzową wrażliwość. Czy to przeszkadza w graniu bluesa?
Ja nie mam jazzowych korzeni. W środowisku, w którym się wychowałem, nie grało się jazzu. Słuchałem jednak bardzo dużo radia, a w amerykańskich rozgłośniach radiowych można było słuchać bardzo różnorodnej muzyki. Moim pierwszym instrumentem był saksofon, ale nie sięgnąłem po niego dlatego, że lubiłem jazz, lecz tylko dlatego, że podziwiałem Paula Desmonda. Jego twórczość po dziś dzień jest dla mnie bardzo ważna. Jazzem zainteresowałem się z czystej ciekawości - miałem piętnaście, może szesnaście lat. Im więcej go słuchałem, tym bardziej pragnąłem, żeby stał się częścią mojej gry. Nigdy nie miałem nauczyciela i nikt mi nie udzielał wskazówek, sam nauczyłem się wkomponowywać elementy jazzowe do bluesa, którego grałem. Kiedy miałem dwadzieścia lat, lubiłem słuchać Johna Coltrane’a, Milesa Davisa czy Wayne’a Shortera.
Jeśli chodzi o bluesa, wolałeś gitarzystów amerykańskich czy angielskich?
Moim ulubionym amerykańskim zespołem był Paul Butterfield Blues Band. Potem zdałem sobie sprawę, że The Rolling Stones tak na dobrą sprawę też grają bluesa, choć wcześniej nie zwracałem na to uwagi. Jeśli chodzi o muzykę gitarową, moimi idolami byli: Mike Bloomfield, B.B. King, Eric Clapton i Jimi Hendrix.
Kiedy miałem czternaście lat, po raz pierwszy usłyszałem Joego Passa. Jego muzyka tak mi się spodobała, że postanowiłem kupić jego płytę. Byłem ciekaw, jak udawało mu się grać tak niesamowite rzeczy przy szybkich zmianach akordów i robić to z takim feelingiem. Miał wspaniałą technikę i frazowanie. Dzięki niemu zostałem fanem harmonii i skomplikowanych akordów. Dlatego wcześniej czy później musiałem zainteresować się muzyką B.B. Kinga - nastąpiło to, gdy miałem piętnaście lat, a może nieco więcej. Tak jak Robben, dorastałem otoczony bardzo różną muzyką i to wszystko miało wpływ na mój styl gry - jest on wypadkową muzyki, jakiej słuchałem przez całe moje życie.
No tak, myślę, że coś w tym jest. Trzeba jednak uważać, żeby nie wpaść w pułapkę naśladowania konkretnego muzyka. To bardzo niebezpieczne. Nie można inspirować się jednym stylem, jednym instrumentem czy jednym muzykiem.
Myślę, że w życiu jest czas na wszystko. Lubiłem uczyć się solówek Joego Passa nuta po nucie, później rozpracowywałem akordy. Potrafiłem na swoim koncercie zagrać część jego solówki. Dzięki temu wiele się nauczyłem i zacząłem grać frazy bardziej w stylu bebop. Jak już zaczerpnąłem z tej muzyki tyle, ile potrzebowałem, to dałem sobie spokój z Joe Passem. Ale ślad jego twórczości obecny jest w mojej grze do dziś. Tak było ze wszystkimi artystami, których podziwiałem.
W waszej grze jest charakterystyczny feeling. Doskonale wiecie, w które struny uderzyć, żeby wywołać odpowiednie emocje. Wielu aspirujących gitarzystów chciałoby osiągnąć podobne efekty w swojej grze. Jakich rad moglibyście im udzielić?
W grze wyrażamy nasze emocje, nasze radości i smutki, czyli po prostu to, co nam w duszy gra. Jest to z pewnością też klucz do sukcesu. Między tobą a twoim instrumentem musi być więź emocjonalna. Jakbym miał udzielić jakiejś rady, to powiedziałbym: Nie czekaj na nic i nie analizuj. Zabierz się do dzieła i graj, po prostu idź naprzód! Nawet jeśli popełniasz błędy, jeśli eksploduje ci wzmacniacz czy pozrywają się struny, nie rezygnuj, tylko graj. Ja też miałem na początku wiele wpadek i często mi coś nie wychodziło, ale nie poddawałem się.
Robben, ostatnio nie rozstajesz się z gitarą Sakashta - jak i gdzie odkryłeś ten instrument?
Tuka Sakashta to japoński lutnik mieszkający w Kalifornii. Poznałem go kiedyś po koncercie - podszedł do mnie, przedstawił się i zaprezentował mi gitarę w stylu Gibsona ES-335. Powiedział, że według niego ta gitara będzie do mnie idealnie pasować. No cóż, to był miły gest i od razu polubiłem tego człowieka, ale nie do końca się z nim zgodziłem. Gdyby pojawił się jakieś dziesięć lat wcześniej, gdy nagrywałem "Talk To Your Daughter", to ta gitara byłaby dla mnie rzeczywiście idealna, ponieważ ten instrument oferował prawdziwe brzmienie lat 80. Ale w zeszłym roku Tuka przyszedł na mój koncert w San Francisco i przyniósł mi kolejną gitarę. Tym razem trafił w dziesiątkę. Brzmienie od razu mi się spodobało. Postanowiliśmy zmienić kilka szczegółów i tak powstała moja nowa gitara. Nagrałem na niej co najmniej jedną trzecią ostatniego albumu i gram na niej dużo koncertów.
Czy możesz powiedzieć nam coś więcej o tej gitarze?
Ten instrument posiada niewielkie komory rezonansowe, które mi bardzo odpowiadają - dzięki nim gitara ma brzmienie bardziej w stylu hollow-body, czyli bardziej naturalne niż to, które można uzyskać na gitarze typu solid-body. Tak więc te puste przestrzenie w korpusie są wręcz rewelacyjne. Poza tym jest ona nowa, choć wiem, że to akurat wiele osób postrzega jako minus. Na nowej gitarze nie gra się tak dobrze jak na starej. Ale nie jest to moja jedyna i najważniejsza gitara - ostatnimi laty lubię też grać na Les Paulach.
Czy to prawda, że Larry Carlton dał ci jednego Les Paula?
Tak, Larry pożyczył mi go na tzw. "wieczne nieoddanie" (śmiech). To Les Paul Goldtop z 1957 roku. Nagrałem na tej gitarze mniej więcej połowę nowej płyty.
Larry, ty też nie przepadasz za gitarami typu solid-body?
Moją ulubioną gitarą jest Gibson ES-335 i to się nie zmieniło od trzydziestu pięciu lat. Po drodze zdarzało mi się eksperymentować z innymi instrumentami - przez jakiś czas grałem na Stratocasterze z 1963 roku, później na kilka lat przerzuciłem się na Les Paula. Przez te wszystkie lata mój wybór najczęściej padał jednak na Gibsona ES-335 ze względu na jego wszechstronność. Lubię grać różne rzeczy, dlatego jest to dla mnie idealna gitara.
Gitara, na której grasz, to replika twojego słynnego Gibsona ES-335 z 1968 roku?
Gram na oryginalnej, ale na wszelki wypadek mam też i kopię. Przez ostatnie dwa lata dostałem mnóstwo e-maili od fanów, którzy kupili model sygnowany moim nazwiskiem. Wszyscy oni bardzo chwalą sobie ten instrument. Kilka lat pracowaliśmy z Gibsonem nad tą gitarą i wysiłek się opłacił. Podczas pracy zajmowałem się całą problematyką związaną z wygodą gry i brzmieniem, a wierzcie mi, dopracowanie detali nie było wcale takie łatwe. Kiedy pracowałem jako muzyk sesyjny w latach 70., pomogłem wielu moim kolegom dobrać odpowiedni instrument. Nigdy go nie podpinałem do wzmacniacza. Wystarczyło, że zagrałem wysokie e i już wiedziałem, czy gitara brzmi dobrze, czy źle. Wtedy już grałem na Gibsonie ES-335, który ma bogate brzmienie - nie ma zbyt wiele dołu ani góry.
Faktycznie Larry ma niesamowity słuch. Pamiętam, jak niedawno tłumaczyłeś, że w gitarze można zmienić na przykład przetwornik, ale wymiana płyty wierzchniej czy gryfu to już całkowite przebudowanie instrumentu.
Robben, angażujesz się w takie czynności jak wymiana przetworników i tak dalej?
Jestem raczej laikiem, jeśli chodzi o te sprawy, choć przez te lata sporo się nauczyłem. Kiedyś współpracowałem z Fenderem, który miał stworzyć model sygnowany moim nazwiskiem. Zajmował się tym lutnik Gene Baker. Niestety Baker postanowił odejść i działać na własną rękę. Byłem sfrustrowany, bo nie mogłem się dogadać z Fenderem. Zadzwoniłem do Gene’a i razem stworzyliśmy model gitary, który znalazł się na okładce płyty "Keep On Running" - to ten czarny instrument. Gitara powstała na bazie modelu Fender Ultra Spirit, wykonana jest z takich samych materiałów, ma również świerkową płytę wierzchnią. To świetna gitara, ale niedługo później postanowiłem przerzucić się na Les Paula - chodziło o to, że Fender miał jak dla mnie za jasne brzmienie, a mnie zależało na czymś ciemniejszym.
Używacie mało popularnych wzmacniaczy Dumble...
Zetknąłem się z nimi po raz pierwszy na początku lat 80. Pewnego razu zadzwonił do mnie Andy Brower, dystrybutor i właściciel wypożyczalni sprzętu muzycznego w Los Angeles. Powiedział, że chyba ma wzmacniacz, który mi się spodoba. To był Dumble Overdrive Special. Ten wzmacniacz był niesamowity, długo szukałem czegoś takiego. Z początku musiałem go wypożyczyć, bo nie było mnie na niego stać. Później spotkałem samego Alexandra Dumble’a i bez wahania poprosiłem go, żeby zrobił dla mnie wzmacniacz. Przy tej okazji Alex opowiedział mi niesamowitą historię. Podobno wiele lat wcześniej chodził na moje koncerty w Santa Cruz i tak mu się spodobało moje brzmienie, że zainspirował się nim przy tworzeniu swoich wzmacniaczy. Wprost nie mogłem w to uwierzyć. To mi niesamowicie pochlebiło. Od tamtego czasu używam wzmacniaczy Dumble.
To, co od razu przypadło mi do gustu, gdy podłączyłem się do Dumble, to były transjenty, które przenoszone były bardzo precyzyjnie. W przeciwieństwie do wielu znanych mi konstrukcji, tutaj nie występuje zjawisko tłumienia ich, co w efekcie daje specyficzny, niesamowity atak. Poza tym bardzo spodobała mi się łatwość, z jaką można delikatnie przesterować sygnał, uzyskując charakterystyczne, ciepłe lampowe brzmienie. Niezależnie od tego, czy chcesz mieć czyste brzmienie, czy też przester, dźwięk jest bardzo miękki i przyjemny. Konstruktor tego wzmacniacza to po prostu geniusz. Nic nie może się równać ze stworzoną przez niego konstrukcją.
Bez jakich efektów trudno byłoby się wam obejść na koncercie?
Nie ma takich efektów, ponieważ ja nie używam żadnych (śmiech). Może trochę reverbu, do tego kaczka i ewentualnie pedał głośności. No i mam też stroik Korga.
Używam pedału głośności i kaczki Jima Dunlopa. Wzmacniacz Dumble ma też kanał przesterowany, więc nie muszę stosować zewnętrznych kostek typu overdrive. Używam też delaya T.C. Electronic 2290. Teraz mój sprzęt jeździ gdzieś po Europie w ciężarówce, więc kiedy gram tu koncert, jestem zmuszony używać czegoś w zastępstwie. Jeśli chodzi o sprzęt nagłaśniający, to używam dwóch wzmacniaczy Fendera: Super Reverb i Twin. Stosuję także pedał głośności i efekt Hermida Audio Technology Zendrive. Najczęściej przeze mnie używany zestaw to: Dumble Overdrive Special, zestaw głośnikowy Dumble na dwóch głośnikach 12-calowych i Dumbleator - zewnętrzna pętla efektów.
Obaj regularnie zajmujecie się uczeniem młodych gitarzystów. Robicie to dla przyjemności?
Bardzo lubię uczyć. W moim rodzinnym mieście organizuję warsztaty trzy, cztery razy do roku. Są to kameralne zajęcia dla maksymalnie 25 uczestników. Spędzamy razem cały dzień - daję lekcje, gramy jam sessions i wymieniamy doświadczenia. Większość stanowią moi fani i spotkanie z nimi jest dla mnie wspaniałym doświadczeniem, poza tym świetnie się rozumiemy. Najbardziej jednak lubię lekcje w układzie jeden na jeden. Dużą satysfakcję daje mi uczenie młodych ludzi, którzy chcą w przyszłości profesjonalnie zająć się muzyką. Po prostu lubię przekazywać swoją wiedzę innym.
Czy to jedynie lekcje gry, czy mówimy tutaj o szerszym kontekście muzycznego kształcenia?
Myślę, że uczę po trochu wszystkiego. Uczę muzyki także w ogólnym tego słowa znaczeniu. Swym uczniom pragnę przekazać naturalną radość płynącą z tworzenia muzyki. Myślę, że to jest najważniejszy aspekt mojej pracy. Jeśli nie ma w tym radości, to nie ma sensu zajmować się muzyką. Ludzie myślą, że jest ona gotowym konceptem, który znajduje się gdzieś w instrumencie - trzeba go tylko wydobyć. Ale to nieprawda. Muzyka jest w tobie, a twoim zadaniem jest opanować grę na instrumencie na tyle dobrze, żeby umieć ją wyrazić.
Zgadzam się z Robbenem. Siedzenie przed grupką ludzi, którzy pasjonują się muzyką, i uczenie ich - jest dla mnie ogromną frajdą i nie da się jej z niczym porównać. Czuję silną więź z tymi ludźmi. Opowiadam im o mojej przygodzie z muzyką, o pracy w studiu, ale przede wszystkim staram się przekazać to, że najważniejsze jest solidne ćwiczenie. Swoim uczniom mówię: ćwiczcie dużo, bo tylko wtedy będziecie coraz lepsi, ale jednocześnie grajcie to, co sprawia wam autentyczną przyjemność. Jeśli gracie tylko po to, żeby zrobić na kimś wrażenie, i wybieracie trudne zagrywki albo riffy, żeby popisać się umiejętnościami - to nie jest to dobra droga ani motywacja. Dlatego ćwiczcie dużo, a potem grajcie to, co przynosi wam radość.
NOWA WYTWÓRNIA LARRY’EGO CARLTON'AZałożyłem swoją własną wytwórnię o nazwie 335 Records. Jestem teraz na tyle wolny, że mogę robić, co chcę - właśnie na nowo nagrałem dziesięć moich starych piosenek. Robben był pierwszym artystą, który był ze mną, gdy powstawała wytwórnia. Jednym z efektów naszej współpracy jest album "Live In Tokyo", będący zapisem naszych wspólnych występów. Warto zajrzeć na witrynę www.mr335.tv. Można tam znaleźć bogatą biografię artysty oraz szczegółowe informacje sprzętowe, a wszystko to bogato okraszone ilustracjami audio i wideo.
www.larrycarlton.com
www.mr335.tv
CAŁA PRAWDA O ROBBENIE FORDZIE...Najnowszy album
Robbena Forda, wydany w zeszłym roku, został zatytułowany "Truth". Moim zamierzeniem było nagranie współczesnej płyty bluesowej. Skupiłem się na komponowaniu, bo to mi naprawdę pomaga rozwijać się muzycznie. Chciałem, żeby feeling i brzmienie było bluesowe, ale tematy współczesne związane z polityką czy ekonomią. W bluesie zawsze istniała tendencja opowiadania o przeszłości. Staram się tego unikać i wnieść do tego gatunku trochę świeżego powiewu. Zawsze nagrywam z zespołem na żywo. W Nowym Jorku zarejestrowałem cztery utwory z Charliem Draytonem na perkusji i Willym Lee na basie. Miałem też okazję nagrywać w Los Angeles - tym razem za bębnami zasiadł Gary Novak, na basie zagrał Chris Chaney, a na pianinie - fenomenalny muzyk Larry Goldings. Długie lata musiałem go prosić, żeby zgodził się ze mną zagrać. Nagrałem też dwa utwory z Tossem Panosem na bębnach, który gra z Larrym. Tym razem na basie zagrał Jimmy Earl, który towarzyszył mi trochę w trasie. Granie z zespołem daje mi dużo pozytywnej energii.