Wywiady
B.B. King - Indianola Mississippi Seeds

Przyćmiona przez przełomowy hit B.B. Kinga – "Completely well" – kolejna jego płyta pod tytułem "Indianola mississippi seeds" pozostaje zapomnianym arcydziełem, nadal czekającym na uznanie, na jakie zasługuje

Magazyn Gitarzysta
2021-05-08

1970 miał być rokiem B.B. Kinga. Wydany rok wcześniej album „Completely Well” szedł coraz wyżej w notowaniach, a przebojowy „The Thrill Is Gone” trafił do pierwszej trójki na liście najlepiej sprzedających się singli soulowych Billboardu i osiągnął 5 miejsce na liście Billboard Top 100. Reinterpretacja tego hitu Roya Hawkinsa z 1951 roku pomogła Kingowi wygrać tegoroczne Grammy w kategorii Najlepszego Męskiego Wykonania Wokalnego R&B. „The Thrill Is Gone” zaskoczyło wówczas orkiestrowymi smyczkami, które były wprawdzie obecne na płytach country i pop w latach 60., ale w bluesie były czymś świeżym i niespotykanym. Ten kawałek zmienił życie Rileya B. Kinga i z czasem stał się jego trademarkiem. Po wielu latach tułania się po scenach, na których pozwalano grać czarnoskórym muzykom, imię Króla Bluesa przebiło się do szerszej publiczności. Nie zamierzając jednak spoczywać na laurach, B.B. wybrał się w maju do Los Angeles, by nagrać kolejny krążek: „Indianola Mississippi Seeds”.

„Indianola Mississippi Seeds” był pierwszym albumem Kinga, który zrobiłem po przeprowadzce do Los Angeles z Nowego Jorku” - mówi Bill Szymczyk - „Nie próbowałem robić niczego nowego. Chciałem po prostu, aby to była najlepsza płyta jaką można nagrać było w tamtym czasie. Coś w rodzaju „Completely Well”, ale odświeżona i udoskonalona.” Okładka Indianoli jest dość zwyczajna, delikatnie mówiąc. Przedstawia gitarę z korpusem z arbuza, w którym osadzono mostek, pickup i pokrętła, z podłączonym do gniazda kablem i starym wzmacniaczem w tle, wyglądającym jak weteran południowoamerykańskich klubów. Jeśli chodzi o tytuł, to Szymczyk przypomina sobie rozmowę, którą odbył kiedyś z B.B. - „Podczas jednej z sesji zapytałem B. skąd pochodzi. Odparł, że z Indianoli w Mississippi. Zdziwiłem się, że tak wielki talent pochodzi z tak małego miasteczka. Spontanicznie zapytałem więc, czy ma kopię swojego aktu urodzenia. I ku mojemu zdziwieniu… miał! Wykorzystaliśmy to. Nasiona w tytule oznaczają piosenki, które B. dał światu.”

Właściwie to B.B. sam uczynił Indianolę swym rodzinnym miastem. Urodził się bowiem 20 mil dalej na plantacji bawełny Berclair, niedaleko Itta Bena, miasteczka w hrabstwie Leflore, w Mississippi, 16 września roku 1925, ochrzczony jako Riley B. King. Kilka lat przed śmiercią, B.B. szukał dokładnego miejsca swych narodzin, kierując się wskazówkami zostawionymi mu przez ojca na kasecie magnetofonowej. Scena została uwieczniona przez Jona Brewera, w jego dokumencie z roku 2014 zatytułowanym „B.B. King: The Life of Riley”. Dziś, Indianola nie różni się od innych małych miasteczek Mississippi. Jest główny deptak, gdzie znajdziesz budki z fast-foodami, przedzielone meksykańskimi kantynami, stacjami benzynowymi i marketami. Dopiero na starówce, z dala od hałasu, są miejsca nieróżniące się niczym od tych, które oglądał młody Riley, grając na rogu ulic Kościelnej i Drugiej – do dziś jest tam na chodniku pamiątkowy mural z jego gitarą „Lucille”.

 

W roku 1946 B.B. podążył za swym kuzynem – Bukka Whitem – do Memphis w Tennessee, ale wrócił do domu po 10 miesiącach, z mocnym postanowieniem doskonalenia swej gry na gitarze. Dopiero za drugim podejściem, w 1948 roku, B.B. złapał kontakt z braćmi Bihari, którzy byli właścicielami wytwórni płytowej i rozpoczął swą drogę ku sławie. Stał się Bluesowym Chłopcem z Beale Street – po angielsku Blues Boy, co skrócone zostało w końcu do „B.B.”. W roku 1975 zamieszkał w domu w Las Vegas, gdzie rezydował do końca życia, ale nici łączących go z Mississippi oraz Indianolą nie zerwał nigdy. Kiedy w roku 2005 senat Mississippi ustanowił 15 lutego Dniem B.B. Kinga, ten nie potrafił ukryć emocji i łez: „Nigdy nie nauczyłem się mówić zbyt dobrze bez mojej Lucille” – stwierdził, nawiązując do swego legendarnego Gibsona ES-355 – „Lecz dziś próbuję powiedzieć, że tylko Bóg jeden wie co czuję. Jestem tak bardzo szczęśliwy. Dziękuję!”

Wyznał też, że ostatni raz płakał na pogrzebie Raya Charlesa. „Wówczas były to łzy smutku - dziś są to łzy radości.” Trzy lata później, w odrestaurowanej przetwórni bawełny na Drugiej ulicy w Indianoli, otwarte zostało Muzeum B.B. Kinga oraz Centrum Interpretacyjne Delty. Kiedy zjawił się na inauguracji, King wyznał, że pracował w tym miejscu w latach 40. W roku 2015, został pośmiertnie mianowany Sekretarzem Stanu Bluesa. Ogrom miłości i szacunku, z jakim B.B. spotkał się pod koniec swego życia, stał w tak wielkim kontraście z jego przeżyciami młodości, że nie dziwi zupełnie fakt łez pojawiających się w jego oczach. Kiedy dorastał, doświadczył głębokiej biedy, porzucenia przez własną matkę w wieku 4 lat, życia w ciągłym strachu przed przemocą ze strony białych rasistów. Był nawet świadkiem powieszenia młodego, czarnoskórego chłopaka, którego następnie wykastrowano i wleczono po mieście Lexington za samochodem. „Tam skąd pochodzę, wieszano afroamerykanów co tydzień.” – powiedział w wywiadzie dla Blues Magazine w roku 2012 – „Nie było to więc coś, co zobaczyłem po raz pierwszy w życiu. To była tylko jedna z wielu dziwnych rzeczy, jakie robili tam biali. Zwykle z białymi rodzinami nie było większych problemów. Ale młodociani, wyrostki, lubili sobie zatłuc jakiegoś czarnego chłopca przynajmniej raz na tydzień. Dorastałem ze świadomością, że nie mam imienia. Byłem po prostu 'chłopcem’. Mówili: 'Chodź tutaj, chłopcze. To twoje imię.’ Były pewne zasady, które sobie przyswajałeś dorastając. Przykładowo, jeśli zobaczyłem białego mężczyznę, którego nie znałem, schodziłem z ulicy i pozwalałem mu przejść obok.”

Parafrazując jedną z jego piosenek, B.B. King zapłacił swą cenę za pozycję bossa.  Niezmordowanie koncertował, grając czasem po 350 koncertów rocznie. Ale w latach 60. nadeszła stagnacja, kiedy wciąż i wciąż nagrywał podobne płyty. Potrzebował czegoś świeżego, a ratunek przyszedł w osobie Billa Szymczyka, wówczas młodego producenta płyt. „Słuchałem B. od kiedy byłem nastolatkiem.” – mówi Szymczyk – „Dokładnie znałem jego reputację. Potrafił włożyć więcej duszy i serca w jedną nutę, niż inni wkładali w dwanaście. Był jedynym w swoim rodzaju gitarzystą.” Sam Szymczyk nie był muzykiem. Oglądając migawki z jego młodości zobaczylibyśmy jak pracuje jako operator sonaru dla amerykańskiej marynarki wojennej. Życiorys jego staje się ciekawszy dopiero później, kiedy odchodzi z nowojorskiego Hit Factory i trafia do pracy w ABC Records, co umożliwiło mu nie tylko zajęcie się produkcją, ale przede wszystkim współpracę z jego idolem - B.B. Kingiem

„Czułem, że jestem bardziej niż gotów.” – stwierdza z przekonaniem – „Zrobiłem już sporo płyt i demówek, zbierając sporo doświadczenia. Ale prawda jest taka, że nikt nie może nauczyć cię, jak być producentem. Albo masz w sobie to coś, albo nie.” Dziś, Szymczyk jest chyba najbardziej znany ze swej pracy z The Eagles, łącznie z epickim albumem ‘Hotel California’, ale pracował także z artystami jak Joe Walsh, J. Geils Band czy Johnny Winter. Jednak kiedy spotkał się z B.B. po raz pierwszy, miał świeże ucho i kilka dobrych pomysłów do wypróbowania w zanadrzu. To Szymczyk namówił Kinga, by kolejną płytę nagrać z młodymi muzykami, a nie z zespołem, z którym zazwyczaj koncertował. Pierwszym krokiem w tym kierunku był album „Live & Well”, na którym znalazło się pięć koncertowych tracków oraz kolejne pięć studyjnych, nagranych z młodymi, zdolnymi muzykami, takimi jak basista Arethy Franklin – Gerald ‘Jerry’ Jemmott, czy Al Kooper, współpracujący z Bobem Dylanem. Utwór ‘Why I Sing the Blues’, umieszczony na samym końcu tracklisty, szybko stał się wielkim przebojem. To zachęciło wytwórnię płytową, aby pójść dalej tym śladem. Efektem pracy była płyta „Completely Well”. Podczas tej właśnie sesji, Szymczyk wpadł na genialny pomysł dodania do ‘The Thrill Is Gone’ smyczków. „Muzykami zatrudnionymi przeze mnie do nagrania tego materiału byli Herbie Lovelle na bębnach, Gerald Jemmott na basie, Paul Harris na klawiszach oraz Hugh McCracken na gitarze.” – przypomina sobie Szymczyk – „Rasowo był to idealnie zbalansowany zespół. Połowa białych i połowa czarnych, ale wszyscy młodzi. Od razu pojawiła się pozytywna energia i kiedy B.B. zaczął grać jakiś swój riff w molowej tonacji, Paul momentalnie podłapał temat i zaczął grać na elektrycznym pianie Wurlitzera. W mgnieniu oka pojawił się ten magiczny groove, a ja wręcz oszalałem. To było TAK dobre! Potem pomyślałem, że idealnie byłoby dodać jakiś element spoza tej stylistyki - smyczki. B.B. był co do tego pomysłu sceptyczny, ale ja ściągnąłem genialnego aranżera – Berta ‘Super Charts’ DeCoteauxa – który napisał te hipnotyczne frazy i tak to nagraliśmy. Płyta osiągnęła ogromny sukces.”

Nie jest więc dziwne, że kiedy przyszedł czas nagrania kolejnego krążka, Szymczyk zdecydował się ponownie skorzystać ze sprawdzonej już receptury. Kiedy w maju 1970 r. King pojawił się w studiu Record Plant w Los Angeles, znów spotkał się ze stadkiem młodych lwów. „Musiałem zmontować nowy zespół” – mówi Szymczyk – „Odkąd przyjechałem do L.A., współpracowałem z basistą Brianem Garofalo i bębniarzem Russem Kunkelem. To była moja robocza sekcja rytmiczna na długo zanim Russ stał się rozchwytywany. Do tego Carole King w kilku kawałkach zagrała na klawiszach. Znałem ją jeszcze z Nowego Jorku, więc zadzwoniłem zapytać, czy nie chciałaby dołączyć do sesji. Złapała tę okazję. Przedstawiając ich sobie, powiedziałem: ‚B.B. King, poznaj Carole King - możliwe, że jesteście spokrewnieni.’ Okazało się, że muzycznie mają tę samą krew ponad wszelką wątpliwość. Całości dopełniali Leon Russell, James Gang i Joe Walsh, który kilka lat później nagrał słynny hit ‘Hotel California’. Rusell był tym, który skomponował utwór ‘Hummingbird’ - to był potem jeden z singli, świetny kawałek.”

Piękno tej kompozycji uwydatniają piękne chórki, śpiewane – jak mówi opis płyty – przez ‘Chór Anielski’, składający się z Sherlie Matthews, Merry Clayton, Clydie King i Venetty Fields. Każda z tych osób ma spory wkład w historię muzyki, przykładowo Clayton znana jest z ‘Gimme Shelter’ Rolling Stones. „Wspaniale było móc pracować z B.B.” – wspomina Sherlie Matthews – „Wiedział czego chce, ale zachęcał nas do kreatywności i był bardzo otwarty na pomysły.” Indianolę otwiera utwór ‘Nobody Loves Me But My Mother’, prosty blues, w którym jest tylko wokal Kinga i lekko odstrojone piano. Tytuł ‘Nikt mnie nie kocha, oprócz mojej matki’ uzupełnia linia „Ale być może ona też mi ściemnia”. Jak widać, B.B. z żartobliwym dystansem podchodził do swej traumatycznej przeszłości. Podczas sesji był w doskonałym nastroju i pełen pozytywnej energii. „Czuł się w studio bardzo komfortowo” – wspomina Szymczyk – „Podszedłem do tej pracy na luzie, pozwalając się B. oswoić z muzykami, by potem wspólnie mogli pracować nad aranżami. Rozluźnił się, kiedy już poznał swych sesyjnych partnerów.”

Słychać to na tej płycie wyraźnie w grze lidera, szczególnie we wspaniałej solówce utworu ‘Chains and Things’. Kompozycja ta utrzymana jest w tonacji molowej, a w tle słychać smyczki. Można by więc podejrzewać o świadome nawiązanie do ‘The Thrill Is Gone’. Tak jednak nie było: „Szczerze mówiąc” – zastanawia się Szymczyk – „Nie przypominam sobie, abym choć przez chwilę porównywał te dwa kawałki.” King i Szymczyk nagrali razem jeszcze jeden album, niezwykle popularny – ‘Live in Cook County Jail’, wydany w 1971 roku. Płyty, które wyprodukował ten tandem należą do najwyżej ocenianych w całej dyskografii bluesmana. 14 maja 2015 roku nadszedł ten smutny dzień, w którym Król odszedł w wieku 89 lat. Został pochowany w jego muzeum w Indianoli, jakieś 20 mil od miejsca, w którym urodził się blisko 9 dekad wcześniej.

Jeśli chodzi o Szymczyka, to oprócz wspomnianych już wcześniej projektów pracował także z artystami takimi jak REO Speedwagon, Rick Derringer, Elvin Bishop, Wishbone Ash, Johnny Winter, Santana, Bob Seger czy The Who. W roku 1990 zrezygnował z dalszej pracy w biznesie muzycznym, ale od czasu do czasu wraca do studyjnego ekosystemu. W powszechnej świadomości ‘Indianola Mississippi Seeds’ już zawsze będzie w cieniu wcześniejszego, doskonałego ‘Completely Well’, ale przez wielu muzyków album ten jest prawdziwym, bluesowym arcydziełem. Są nawet tacy, którzy uważają, że Indianola jest lepsza. A co myśli człowiek, który produkował ten krążek? „Arcydzieło to słowo bardzo dużego kalibru.” – mówi zamyślony Szymczyk – „Dla mnie osobiście, najważniejszym momentem kolaboracji z B.B. jest ‘Completely Well’. To była płyta, na której moja wizja idealnie zgrała się z zamierzeniami artysty, czego skutkiem były wysokie notowania i naprawdę niezła sprzedaż. Wystarczy wspomnieć mega-hit ‘The Thrill Is Gone’.”

Oczywiście rozsądniej jest obstawiać oba te albumy. Czemu wybierać jeden z nich, skoro oba są świetne. Oprócz wydanego w 1956 r. ‘Singing the Blues’, ‘Live at the Regal’ z 1965 i oczywiście ‘Completely Well’, obowiązkowym doświadczeniem każdego blues-fana powinna być właśnie płyta ‘Indianola Mississippi Seeds’. B.B. King powiedział kiedyś, że udało mu się przenieść bluesa z brudnych, śmierdzących knajp do wielkich sal koncertowych. Kontynuując barowe skojarzenia można by rzec, że blues jest stylem, który jest jednocześnie surowy, ale i dobrze wysmażony, i ‘Indianola Mississippi Seeds’ zaskakuje słuchacza połączeniem obu tych cech.