Album „Oczy martwych miast” ukazał się na parę chwil przed spowodowanym światową pandemią wirusa totalnym zamrożeniem koncertowego życia. CETI pod dowództwem niezmordowanego Grzegorz Kupczyka musieli zawiesić trasę promującą najnowsze dzieło.
Skoro nie możemy słuchać muzyki na żywo, to porozmawiajmy chociaż z muzykami. Z gitarzystą CETI, Bartkiem Sadurą, rozmawiamy o jego pierwszych krokach z gitarą, o Defilu i Presto, nauce gry w czasach sprzed Internetu, współpracy z Corruption i o tym dlaczego rockowe kapele zaczęły grać „wesela”…
Grzegorz Bryk: Pandemia w pył rozbiła plany koncertowe. Pozamykano nas w domach na cztery spusty. Jak wykorzystałeś ten czas?
Bartosz Sadura: Ogrywałem nowy sprzęt. Kupiłem porządną lampę Peavey i potężną paczkę, no i siedziałem i grałem. Naprawdę fajny wzmacniacz. Także ja się nie nudziłem, miałem co robić. Nie jeździliśmy na próby, więc robiłem próby w domu. Trening z płytą. Bardzo głośno. Dobijałem tym sąsiadów…
„Oczy martwych miast” ukazały się akurat w tym okresie, gdy świat zamarł. Mieliście jakiś plan awaryjny na promocję płyty?
Nie, nas to zaskoczyło. Mieliśmy plan żeby promować płytę koncertami. Dużo tych koncertów nam odwołano i nie za wiele mogliśmy zrobić. Część numerów leciała w Antyradiu, nawet zawindowaliśmy tam na trzecie czy czwarte miejsce. To była dobra promocja. No i Internet, wiadomo.
Kiedy słucham „Oczu martwych miast” to myślę sobie, że CETI już dawno nie brzmieli tak oldskulowo i surowo. Nowy materiał można by postawić obok „Kawalerii szatana” Turbo. Wasz producent i realizator Mariusz Piętka przeniósł brzmienie „Oczu…” w przeszłość, do heavy metalowych początków.
Ja zawsze jak najbardziej cisnąłem w kierunku mocniejszego brzmienia, ostrzejszego. Starałem się przemycać cięższe riffy do utworów. Natomiast to, że Grzegorz Kupczyk zaśpiewał po polsku i Mariusz usłyszał jak to wszystko brzmi, to myślę, że to właśnie zasługa Mariusza jak ta płyta ostatecznie wygląda. Również brzmienie studia. Lubię jak jest ciężko, a myślę, że chłopaki to wszystko zrównoważyli jak należy. Ta płyta jest bardziej klasyczna. Tak jak powiedziałeś, ludzie ją przyrównują właśnie do „Kawalerii szatana”, częściowo na pewno przez wokale po polsku i barwę głosu Grzegorza. Na finalne brzmienie wpływ miały przecież też świetne aranże.
Z jakiego sprzętu korzystałeś podczas nagrywek „Oczu martwych miast”?
Mam swojego Epiphona Les Paul, część podkładów była na tym nagrywana. Wiesz, nawet nie potrafię ci powiedzieć co to za model. Dostałem go od kumpla kilka lat temu i po prostu go naprawiłem. Sprawiłem żeby grał i okazał się bardzo wygodnym, przyjemnym wiosłem o naprawdę fajnym brzmieniu. Epiphone jest lekko zmodernizowany, dodałem przystawkę gibsonowską, brzmi naprawdę soczyście. Do wymiany poszła też cała elektronika, wstawiłem nowe progi. Grałem też na gitarach naszego drugiego gitarzysty, Jakuba Kaczmarka, on ma Explorera. W studiu miałem do dyspozycji jakąś kolumnę Marshalla, nie pamiętam co to było dokładnie, ale dobrze ryczało.
Czyli Gibson i Marshall wystarczy żeby wykręcić brzmienie?
Wiadomo! Gibson na Marshallu to jest właśnie to legendarne brzmienie, które powoduje dreszcze. Był ze mną też świeżo zakupiony lampowy Peavey, o którym ci mówiłem wcześniej i paczka od Labogi, to jest klasyczny Peavey 6505, praktycznie to samo co poprzedni wzmacniacz 5150, ale tak się śmialiśmy, że podpis Eddiego Van Halena już się skończył i dlatego musieli zmienić cyferki (śmiech).
Widziałem Cię na zdjęciu z któregoś koncertu z niebieskim Ibanezem…
Wielu ludzi się pyta o tego konkretnego niebieskiego Ibaneza, który w rzeczywistości nie istnieje (śmiech). Wiem, o którym zdjęciu mówisz. Ten Ibanez model RG550 to jest moja pierwsza poważna gitara, choć nie pierwsza w ogóle. Pierwsza była Presto Lang, mam ją do dziś, model FX z lat 90. Potem kupiłem właśnie Ibaneza, ale nie jest niebieska! Na zdjęciu stoję na scenie z Tomkiem Targoszem i refleks światła tak pada, że wygląda jak niebieska. Gitara jest w rzeczywistości czarna, ale tak, wszyscy pytają o niebieską. Niestety ta gitara uległa brzmieniowo innym, a gibsonowskim przystawkom to już w ogóle.
Grałeś też na czerwonym Stratocasterze.
To jest gitara CETI. Jak Przemek Burzyński odszedł z kapeli, to ona gdzieś tam była wśród zespołowych gratów. Przyszedłem do CETI ze swoim czarnym Ibanezem, ale Grzegorz zaproponował żebym grał też na tym Fenderze. To był Fender z sygnaturą Richie Sambora. Strata też trochę zrobiliśmy. Wpięliśmy mocniejszą przystawkę EMG81, wiesz, taką porządną do burzenia domów. Ona grała na „Brutus Syndrome”. Całkiem fajne brzmienie razem z tym drewnem uzyskaliśmy. Stratocasterowa szklanka nieźle zaryczała. Ale ta gitara też ustąpiła miejsca Epiphonowi.
Jesteś gitarowym samoukiem?
Tak.
Jak to było uczyć się samemu gry przed czasami youtube?
Ha, to dobre pytanie! Pamiętam, że dawno temu mój ociec postawił sobie gitarę przy ścianie, to był akustyczny Defil, taki z wajchą…
Czyli jednak nie Presto, a stary poczciwy Defil ze strunami na wysokości pięciu centymetrów nad gryfem był pierwszy?!
Dokładnie! Na tym Defilu ćwiczyłem pierwsze zagrywki bluesowe. On sobie stał za firanką aż któregoś dnia odwiedził mnie kolega i zagrał na nim „Fade to Black” Metalliki. Ja tej gitary w życiu nie ruszałem, a jak on zagrał to spytałem: „I to już?! To się tak łapie i tak to wygląda?!”. Dał mi spróbować, wziąłem i zagrałem to „Fade to Black”. Naprawdę świetnie zabrzmiałem. Stwierdziłem, że jeżeli to jest tak proste, to ja sobie pogram. I tak zacząłem grać. Kupiłem wtedy książkę „Warsztaty Gitarowe” Leszka Cichońskiego razem z kasetami. Tam były w fenomenalny sposób rozpisane skale gitarowe i zagrywki bluesowe. Jak już przerobiłem całą tę książkę to wysłałem nawet kuponik, który był w środku i… wygrałem wzmacniacz Peavey Express (śmiech).
To był mój pierwszy wzmacniacz. 60-watowy tranzystor. Wiesz, jak miałem już wzmacniacz, to musiałem dokupić gitarę. Nie pojechałem wtedy na wakacje, bo chciałem odłożyć na moje pierwsze wiosło, na tego Presto. I tak się zaczęło. Z nauką wyglądało tak, że miałeś kasetę i cofałeś ją z 500 razy żeby zagrać tak samo jak twoja ulubiona kapela. Cofałeś i grałeś aż w końcu wyszło. Nikt ci tego nie pokazywał, sam musiałeś rozpracować. Tak to wyglądało, że spędzałem poranki do południa grając album Metalliki czy Pantery, a dopiero później uderzałem na dzielnicę ze znajomymi. Gdy pojawił się youtube to można było popatrzeć jak oni to grają na koncertach, tylko że wtedy to już mi się nie chciało… (śmiech).
Kogo podpatrywałeś prócz Metalliki i Pantery?
Na przykład Van Halen. Miałem na VHS dwa ich koncerty to spiłowałem je absolutnie. Dzień w dzień były oglądane. Wtedy też dużo słuchałem Deep Purple, Satrianiego i Vaia. Próbowałem się też ścigać z Malmsteenem, ale nie wiem czy to w ogóle ma jakiś sens…
Do CETI dołączyło dwóch nowych muzyków, w tym drugi gitarzysta Jakub Kaczmarek.
Tomek Targosz go ściągnął. Z tego co pamiętam to spotkali się chyba gdzieś na siłowni. Myśmy już wiele lat temu ruszali temat drugiej gitary, ale od strony strategicznej nie mogliśmy sobie na to pozwolić. To jest dodatkowe miejsce w hotelu, busie, ale wreszcie się na to zdecydowaliśmy. Stwierdziliśmy, że to już czas, żeby ta druga gitara wjechała. No i to był strzał w dziesiątkę.
Miałeś doświadczenie w grze na dwóch gitarzystów?
Z moją pierwszą kapelą graliśmy na dwie gitary, dawno, dawno temu. To był chyba koniec lat 90. A potem już sam cały czas w CETI. Obecność Kuby wniosła do zespołu dużo radości. Po pierwsze Kuba jest fenomenalnym gitarzystą i pogodnym człowiekiem. A poza tym naprawdę świetnie gra i do tego porobił piękne tercje w solówkach, niektóre sola brzmią jak jakieś solidne hymny. Jak mówiłem, ten wybór to był strzał w dziesiątkę. No i jest bezpieczniej na koncertach.
Ubezpieczacie się?
Na pewno się w jakiś sposób ubezpieczamy, chociaż tak naprawdę na scenie każdy jest zdany na siebie. Grzegorz powiedział mi na samym początku przygody z CETI, że na scenie zostajesz sam i nikt ci nie pomoże. A teraz w razie jakiejkolwiek awarii, momencie gdy trzeba coś przełączyć, to zawsze ta druga gitara zostaje i nie trzeba przerywać koncertu.
Jak wyglądał podział partii solowych między wami na „Oczach martwych miast”? Była gra w marynarza kto gdzie zagra?
Nie, absolutnie nie. U nas jest jak najbardziej wszystko na spokojnie. Przyjechałem na próbę z już skomponowanymi solówkami. To była jedyna próba przed wejściem do studia. I tam Kuba zaproponował solówki, które by chciał zagrać i nie było dyskusji, bo to naprawdę świetne sola, więc czemu nie. Miałem porobione solówki, ale ustąpiłem miejsca młodzieńcowi i taka radocha z tego wyszła.
Jak pracujesz nad solówkami? To raczej improwizacja, zbitka improwizacji, czy może po profesorsku rozpisujesz sobie każdy dźwięk na kartce papieru i dopiero później grasz?
Wszystko zależy od podkładu. Grunt to dobry podkład. Czasami puszczam sobie coś i ogrywam skale, wygrywam wszystko co przychodzi mi do głowy. Zdarza się, że siedzę sam, czytam książkę czy jadę samochodem i wpada mi jakaś melodia. Albo słucham dobrej kapeli, u której można coś podłapać albo ukraść (śmiech)… Zdarzało się, że już w studiu Mariusz mówił: „Słuchaj, to było świetne, ale zagraj tu melodię. Po co masz się ścigać z Malmsteenem, jak można zagrać piękną melodię, która zostanie w głowie. Jeżeli coś jest dobre, to czemu nie miałoby być lepsze”.
Czy w jakiś znaczny sposób różnił się proces tworzenia „Oczu martwych miast” od chociażby poprzedniego „Snakes of Eden”?
Nie różnił się za wiele, bo znowu zrobiliśmy wszystko w kilka dni. Tak się pracuje jak jesteś przygotowany. Wchodzisz do studia, nagrywasz swoje partie i jedziesz do domu. Z całością studyjnej pracy zamykamy się w tygodniu i wracamy do siebie albo idziemy gdzieś na imprezkę po dobrze wykonanej robocie.
Taka porada od Ciebie dla młodych zespołów, by do studia chodzić przygotowanym?
Tak, to jest połowa sukcesu. Najlepiej być przygotowanym na 200% i mieć na wszelki wypadek coś w zanadrzu. Albo mieć tak dobrego realizatora jak my Mariusza, który zawsze służy pomocą i pomysłem.
Byłeś kiedyś perkusistą…
Tak, to było granie od hard rocka aż po black metal, bo udało mi się zagrać na bębnach w black metalowej kapeli. Obecnie nie mam na to czasu. Chociaż fajnie by było usiąść i pograć rytmy, ale raczej już do tego nie wrócę. W tamtych czasach grałem zarówno na perkusji jak i gitarze. W jednej kapeli usłyszałem nawet, że „nasz bębniarz jest lepszy od nas na gitarach” (śmiech). W mojej ostatniej kapeli przed przejściem do CETI grałem akurat na gitarze i za te bębny już nie wróciłem. Od wtedy nie gram, to będzie już przeszło 20 lat.
Masz jakiś stały zestaw ćwiczeń na gitarze?
Jak odpalam wzmacniacz, to pierwsze dźwięki, które gram najlepiej nadają się na płytę. Czyli jak biorę gitarę i zaczynam rozgrzewkę, to wtedy zazwyczaj wpadają najlepsze riffy, jakieś pomysły, a nawet utwory. Jak mam to już nagrane to puszczam jedną z ulubionych płyt i z nią gram. W ten sposób trenuję – słuchając dobrej muzyki i przy tym sam grając.
A jesteś wyznawcą tej starej tezy, że świetnym wokalistą można się urodzić, ale bycie świetnym gitarzystą to kwestia ogromu pracy?
Ja uważam, że to zależy od człowieka. Jeżeli urodziłeś się rock’n’rollowcem z krwi i kości, przejąłeś to w genach i wchodzisz z gitarą, nie patrzysz na nią i grasz, to ok. Ja jestem typem człowieka, który dobrze wykonuje swoją prace. Muszę się przygotować i wtedy wypadnę dobrze. Wiem, że wszystkiego da się nauczyć. Jeżeli coś pójdzie nie tak, pojawią się jakieś skuchy, to zazwyczaj z mojej winy, z winy nieprzygotowania i tego typu spraw. Uważam, że tak, da się wytrenować muzyka, ale jednak ważna jest też ta cząstka rock’n’rollowa w człowieku.
Jak gitarzyście o hard rockowych korzeniach grało się z orkiestrą symfoniczną?
Moje pierwsze zetknięcie z orkiestrą wyglądało tak, że podszedł do mnie pan z partyturą i pokazał mi nuty. Macha tymi kartkami i mówi, że tu jest tak, a wy zagraliście to inaczej. Ja mu więc mówię, że nawet nie wiem co tu jest napisane na tych papierach. Gram jak czuję, a orkiestra gra tak jak ma zapisane. Zanim się dogadaliśmy i dotarliśmy to trochę potrwało. Na pewno jak orkiestra ruszy to nie da się tego przerwać, musisz grać z nimi. Z improwizacją też jest dosyć słabo, trzeba się pilnować, żeby się nie zapędzić w kozi róg. Nie było łatwo, ale to duże doświadczenie i przyjemna muzyka.
Parę miesięcy temu dołączyłeś również do innych rock’n’rollowych wariatów z Corruption.
Odszedł od nich wtedy Piotr Solnica, a mieli zaplanowany koncert z Illusion. Anioł nie chciał tego odwoływać, więc mnie poprosił. Czemu nie, zagrałem. Przygotowałem materiał, pojechaliśmy i koncert wypadł naprawdę fajnie. Potem się okazało, że są jeszcze dwa kolejne. I tak to zostało. Zobaczymy co będzie dalej. Koncertów mieliśmy mnóstwo na ten rok zaplanowanych, szczególnie festiwalów z ciężką muzą. Miały być na przełomie czerwca i lipca, ale wszystko odwołane. Straszna sytuacja.
Czy grając w Corruption używasz tego samego arsenału? Pytam z tego względu, że zarówno CETI jak i Corruption to wprawdzie zespoły mocno rock’n’rollowe, ale jednak te brzmienia są zupełnie inne.
Nie trzeba było dużo, bo po pierwsze Corruption grają w otwartym stroju więc struna D do C jest zdjęta – już jest ciężej i niżej. Lekko trzeba gałeczkę we wzmacniaczu podkręcić i to wszystko (śmiech). A druga sprawa to kompozycja. Utwory CETI są skonstruowane w ten sposób, żeby to była muzyka brzmiąca tak jak CETI, a Corruption to inny odbiorca, jest ciężej.
Nie będę pytał o najbliższe plany, bo tych chyba nie ma, ale jaka przyszłość przed CETI i Corruption?
Koncerty CETI zaczniemy dopiero jesienią. Nie wiem czy nam nie wpadnie jakiś zlot motocyklowy w sierpniu, ale od września na pewno będziemy atakować. A z Corruption gramy „wesele”…
Wesele?! Co to znaczy, że gracie wesele!?
…no właśnie w tym sęk. Bo „wesele” można grać. Koncertów nie można (śmiech).
Sprytnie.
…więc rozumiesz, gramy „wesele”. Zobaczymy czy nas nie pozamykają.
Rozmawiał Grzegorz Bryk
Zdjęcia: Justyna Szadkowska i Sławomir Jankowski