Wirtuoz gitary zdradza nam, dlaczego od niemal 20 lat towarzyszy mu Telecaster, jakie inne gitary pojawiały się wcześniej w jego instrumentarium oraz czemu jego sygnowany model wzmacniacza firmy Koch Amps jest tak wyjątkowy.
Wielu próbowało opisać słowami co potrafi trio w składzie: Greg Koch, Toby Lee Marshall (Hammond B3) i Gary Koehler (perkusja), które w ubiegłym roku można było zobaczyć i usłyszeć w Europie. Nie brakowało oczywiście porównań do największych tuzów organowo-gitarowego jazzu, ale najlepiej zrobił to jednak główny bohater całego zamieszania: „Oczywiście jest w tym sporo jazzu, funku i rocka, ale na naszych koncertach nie brakuje również humoru. Bliżej nam jednak do Deep Purple niż do Jimmy’ego Smitha…”
Muzyka Grega Kocha to faktycznie jedna wielka mieszanka gatunków. W jednej minucie słyszymy contry rock w stylu Danny’ego Gattona, a już za chwilę zespół uderza w jazzowe nuty akordowego frazowania połączone z rockowymi harmoniami, które pojawiają się znikąd. Wszystkie te niesamowite dźwięki wydobywają się z wyjątkowego Reverenda Gristlemastera, którego rozmiar musiał być dostosowany do dwumetrowego muzyka z Milwaukee, żeby gitara nie wyglądała jak zabawka dla dzieci.
„Ilekroć sięgam po instrumenty w tradycyjnych rozmiarach, a mam akurat taki okres w życiu, że zdarza mi się więcej zjeść i przybrać nieco na wadze, ludzie pytają, czemu gram na zmniejszonej gitarze ¾.” – tłumaczy nam rozbawiony Greg. Śmiało możemy więc powiedzieć, że mamy tu do czynienia z gigantem – dosłownie i w przenośni. Podczas krótkiego spotkania Greg opowiedział nam o swoich gitarowych początkach, miłości do Telecasterów i sygnowanej serii wzmacniaczy, które zrobiły na nas ogromne wrażenie.
Magazyn Gitarzysta: Jacy gitarzyści mieli na ciebie największy wpływ?
Greg Koch: Moim największym idolem od zawsze był Jimi Hendrix. Już kiedy byłem małym chłopcem uważałem go za najbardziej odjechanego indywidualistę świata muzyki. W podstawówce miałem nawet okazję napisać o nim wypracowanie. Jestem najmłodszym z siódemki mojego rodzeństwa. Najstarszy był mój brat, ale mam jeszcze pięć sióstr. Rodzice zadbali o oddzielny pokój dla chłopaków i tym sposobem zyskałem nieograniczony dostęp do płyt braciszka. Byli tam między innymi: James Gang, The Beatles, The Rolling Stones, wczesne rzeczy Steve’a Millera i wiele innych. Najbardziej podobały mi się jednak nagrania Hendrixa i The Cream.
Słuchałem całej tej muzyki i czytałem o artystach takich jak BB King, Muddy Waters, czy Howlin’ Wolf na długo przed tym jak sam zacząłem grać na gitarze. Po instrument sięgnąłem dopiero w wieku 12 lat. Oczywiście od razu wziąłem się za rozkodowywanie utworów Hendrixa, które wydawały mi się wówczas wyjątkowo dziwne. Obcowanie z jego muzyką było czymś na kształt paranormalnych lub metafizycznych doświadczeń. Pamiętam też, że bardzo dobrze grało mi się wówczas do kawałków Led Zeppelin. Oni również byli dla mnie ogromną inspiracją.
Mamy więc mieszankę bluesa, rocka i popu. Kiedy do tego wszystkiego doszło country?
Gdy zaczynałem grać na gitarze, na rynku pojawiła się koncertowa płyta Claptona „Just One Night”. Grał tam również Albert Lee, którego solówki bardzo mnie zaintrygowały. To wtedy zacząłem się interesować country. Swoją drogą to dość zabawne, że poznałem ten gatunek dzięki Brytyjczykom. Oprócz Alberta Lee duży wpływ mieli na mnie również Ray Flacke i Mark Knopfler. Myślę, że to właśnie od nich wszystko się zaczęło. Dopiero w późniejszych latach miałem okazję poznać korzenie współczesnej muzyki gitarowej.
Czy posiadasz wykształcenie muzyczne?
Przez cztery lata studiowałem gitarę jazzową na uniwersytecie w Stevens Point. Zależało mi na tym, żeby zdobyć wykształcenie muzyczne, nauczyć się czytania nut i pisania utworów. Mój ojciec, który jest prawnikiem, nie był zachwycony tym pomysłem. Bał się, że po takich studiach skończę jako pracownik myjni samochodowej. Oczywiście nie ma w tym nic złego, ale tata miał wobec mnie nieco wyższe aspiracje. Musiałem więc zadbać o to, żeby moje muzyczne kompetencje były wystarczająco duże. Czułem presję, dlatego jeszcze bardziej przykładałem się do ćwiczeń i godzinami uczyłem się nowych technik. Sprawiało mi to dużo radości, ale czułem też, że muszę udowodnić ojcu, ile jestem wart.
Od zawsze towarzyszył ci Telecaster?
Tak! Jest to o tyle ciekawe, że Telecaster nigdy nie był moją gitarą marzeń. Po prostu nie miałem możliwości, żeby na początku mojej muzycznej drogi zdobyć jakiegoś innego Fendera. Zaczynałem od modelu Lead 1, ale jako fanatyk Hendrixa, marzył mi się Stratocaster. Niestety, jedyną alternatywą jaka pojawiła się na horyzoncie był Telecaster z 1968 roku, którego sprzedawał mój nauczyciel gitary. Miałem wówczas 15 lat. Moje oszczędności nie były zbyt duże, ale tata miał akurat dobry humor i dołożył mi brakującą część kwoty.
Od początku przypadła mi do gustu ergonomia Telecastera. Przełącznik przystawek znajduje się pod ręką, więc po solówce granej na przetworniku umieszczonym bliżej gryfu mogę szybko zmienić ustawienia i wrócić do tego znajdującego się przy mostku. Moje modus operandi wyglądało tak już od najmłodszych lat. Środkowa pozycja sprawdzała się z kolei przy graniu akordami, dlatego przełącznik od zawsze był dla mnie niezwykle ważnym elementem gitary.
Nigdy nie kusiły cię inne modele gitar?
Przyjaciółka moich sióstr wyszła za człowieka, który w latach 60. grał w różnych zespołach. Gość miał Stratocastera z 1965 roku i któregoś dnia pozwolił mi na nim pograć. Brzmienie przystawki przy gryfie zupełnie mi nie pasowało. Zdążyłem już przywyknąć do elastycznych, nieco bełkotliwych dźwięków Telecastera i tak już zostało. Pamiętam, że gdy byłem w liceum, wybrałem się na warsztaty jazzowe. Graliśmy w różnych grupach i jeden z nauczycieli zwrócił uwagę na mój styl grania. Bardzo podobało mu się moje bluesowe frazowanie, ale zaproponował, żeby urozmaicić moją technikę o nieco bardziej jazzowe zagrywki.
Pokazał mi wówczas kilka patentów Larry’ego Carltona i Robbena Forda. Zrobiło to na mnie duże wrażenie, a mój nauczyciel wspomniał wówczas, że obaj muzycy grają na Gibsonach 335. Jeszcze podczas tych samych wakacji zaoszczędziłem trochę pieniędzy i kupiłem reedycję modelu Blonde Dot Neck 335. Przez wiele lat była to moja gitara numer jeden. Telecaster zawsze był w pogotowiu, ale świat humbuckerów pochłonął mnie wówczas bez reszty.
Co się stało, że zdecydowałeś się wrócić do Telecastera przy okazji twojego sygnowanego modelu gitary?
Lata później zdecydowałem się wrócić do eksperymentowania z różnymi fenderowskimi brzmieniami. Przez wiele lat towarzyszył mi nawet Stratocaster! Telecaster wrócił do łask dopiero jakieś 15-20 lat temu. Przy mojej technice trzeba być MacGyverem, żeby wykorzystywać do grania Stratocastera. Pięciopozycyjny przełącznik to większy wybór brzmień, ale tylko niektóre sprawdzają się na polu bitwy jakim jest koncert. Telecaster to trzy sprawdzone rozwiązania, które zawsze działają. Kiedy nadejdzie koniec świata przetrwają tylko karaluchy i te gitary. Do tego wciąż będą dobrze stroić!
Opowiedz o swoim sygnowanym modelu wzmacniacza.
Sześć lat temu miałem okazję gościć na targach Musikmesse. Byłem tam wówczas z firmą Fishman, ale miałem też czas, aby przejść się po stoiskach i przetestować różne urządzenia. Tak trafiłem na sprzęt od Koch Amplifiler. Dolf Koch i jego małżonka napomknęli, że mają w domu moje płyty i bardzo je lubią. Ja miałem z kolei przyjemność ograć wcześniej ich wzmacniacze i też byłem z nich bardzo zadowolony. Stwierdziliśmy, że to dobry fundament do dalszej współpracy (śmiech).
Zacząłem grać na modelu Koch Twintone III, który urzekł mnie swoją funkcjonalnością i wspaniałym czystym brzmieniem. Kiedy się go bardziej rozkręci, zaczyna grać cieplej w dolnych pasmach, ale nie ma tu mowy o jakimkolwiek pierdzeniu i ostrej górze. Kiedy już zaprzyjaźniłem się z tym modelem, zaczęliśmy rozmawiać o tym, co chciałbym w nim zmienić, gdybym miał taką możliwość. Powiedziałem, że lubię wzmacniacze z głośnikami w konfiguracji 2x10. Uwielbiam brzmienie Vibroluxa, a jeśli zrobi się paczkę dobrze to można się cieszyć zwartym, konkretnym soundem dziesiątek, a jednocześnie mieć odpowiednią ilość dołu.
Jakie inne rozwiązania wykorzystano w twoim sygnowanym modelu wzmacniacza od firmy Koch?
Zależało mi na tym, żeby wzmacniacz oferował efekt „harmonic vibrato”. Uwielbiam brzmienia w stylu Univibe i Fenderów z czasów „Brownface”. Problem polegał na tym, że do osiągnięcia tego efektu wykorzystywano zazwyczaj trzy lampy. Dolf znalazł jednak odpowiednie rozwiązanie. W ten sposób, w moim modelu wykorzystano tylko dwie lampy, a brzmienie vibrato jest równie dobre. Zależało mi też na żywych pogłosach. Ich reverb był świetny, ale chciałem czegoś więcej. Marzył mi się pogłos, który można regulować trzema pokrętłami - „dwell”, „mix” oraz „tone” i właśnie takie rozwiązanie udało się wprowadzić do mojego modelu.
Ekipa Koch Amps zaproponowała również wykorzystanie technologii o nazwie OTS („Output Tube Saturation”). Jest tu półwatowa lampa końcówki mocy, którą można przesterować i dodać do każdego kanału. Kiedy odpalam OTS wzmacniacz brzmi jak przesterowany „Blackface”. Mogę grać połową mocy lub pełnymi 50 wattami.
Nie rozumiem o co chodzi ludziom, którzy pytają o dostępność modelu The Greg w innych wariantach kolorystycznych. „Sonic Blue”, który wybrałem wygląda naprawdę świetnie! Mam jednak dobrą wiadomość dla wszystkich tych, którzy nie podzielają mojego zdania. Niedługo dostępne będą czarne modele tego wzmacniacza, które prezentują się równie dobrze co wariant niebieski. Obecnie korzystam tylko z tego sprzętu i uważam, że jest naprawdę niesamowity!