Wywiady
Steve Morse

Gitarzysta Dixie Dregs, Deep Purple i Flying Colors opowiada o witaminowej suplementacji i koszmarnej podróży przez pustynię…

2020-03-24

Magazyn Gitarzysta: Pamiętasz pierwszy koncert, na którym zagrałeś?

Steve Morse: To było w latach 60. Rok 1966 lub 1967. Byliśmy jeszcze dziećmi, więc z transportem pomagał nam mój tata. Do auta zmieściła się perkusja mojego brata, a także wzmacniacz i gitara. Z resztą zespołu spotkaliśmy się na miejscu. Jeśli dobrze pamiętam była to jakaś potańcówka. Graliśmy takie numery jak „Gloria”, „You Really Got Me” i „Respect”. Ta ostatnia piosenka pochodziła z repertuaru The Rationals, a nie Arethy Franklin. Było też „Steppin’ Out”, które w oryginale wykonywali Paul Revere & The Raiders oraz moje ulubione „Can’t Explain” od The Who. Zarobiliśmy tyle pieniędzy, że akurat starczyło nam na pizzę w Domino’s. Trzeba wam wiedzieć, że była to pierwsza restauracja tej sieci jaka powstała w Michigan. Mogłem sam zjeść całe dwa kawałki pizzy i sprawiło mi to ogromną radość.

Jaki sprzęt towarzyszy ci obecnie na scenie?

Jeśli chodzi o gitarę korzystam oczywiście z mojego sygnowanego modelu Music Mana. W Deep Purple jest to wersja wyposażona w trzy przystawki, a we Flying Colors i Dixie Dregs cztery. Gitarę wpinam najczęściej w kompresor Keeleya, który sprawdza się idealnie kiedy gram partie rytmiczne lub potrzebuję odrobiny „boostu”. Urządzenie sprawdza się również na czystym kanale. Dobrze ustawiony kompresor pozwala złapać odpowiedni balans, gdy przełączam się pomiędzy singlem i humbuckerem. Kolejne urządzenie, przez które idzie sygnał z gitary to stroik od TC Electronic. Później jest już tylko mój sygnowany wzmacniacz ENGL Steve Morse.

Najlepsze jest w nim to, że wystarczy „odkręcić” wszystko na „szóstkę”, aby uzyskać idealne brzmienie. Do wzmacniacza podłączone są firmowe paczki wyposażone w głośniki Celestion. Sygnał z preampu wychodzi do dwóch różnych delayów TC Flashback. Używam własnych presetów i gotowych modulacji. Pozwala mi to skorzystać jednocześnie zarówno z krótkiego, jak i długiego opóźnienia. Czas długiego wynosi 500ms, a w przypadku krótkiego ustawiam po prostu gałkę na minimum, co daje brzmienie zbliżone do chorusa. W obu przypadkach 100% sygnału przetworzonego idzie do dwóch pedałów głośności Ernie Ball, które normalnie są otwarte, ale kiedy je zamknąć, to sygnał wpada na mały pasywny mikser i do drugiego wzmacniacza ENGL Steve Morse, wyposażonego w osobną kolumnę. Tak więc kiedy chcę włączyć delay, po prostu naciskam na pedał i nie wpływa to zupełnie na oryginalny, nieprzetworzony sygnał. Kiedy gram z Deep Purple mam jeszcze trzeci pedał, który pozwala odpalić pitch shifter i szybko podnieść lub obniżyć oktawę.

Jakie zachcianki można znaleźć w twoim riderze?

Jeśli chodzi o moje osobiste zachcianki, wystarczy mi gazowana woda albo dietetyczny Dr Pepper. Do tego kilka plasterków sera, masło orzechowe, dżem, pieczywo i jakiś jogurt. Rider Deep Purple to jednak coś na kształt świętej księgi, którą kolejni managerowie tras przekazują sobie z rąk do rąk. My pilnujemy tylko, żeby wykreślać z niej rzeczy, których nikt już nie chce. Nikt przecież nie lubi jak coś się marnuje.

Jaki jest twój przepis na dobre koncertowe brzmienie?

Wszystko zależy od tego, czy chcę stworzyć prawdziwą dynamikę, czy tylko jej iluzję. Można się łatwo przeliczyć oczekując, że realizator w magiczny sposób uniesie twoje solówki do nieba a następnie stamtąd ustawi je na scenie w idealnej pozycji. Jeśli gram akord kwintowy i w tym samym czasie śpiewa wokalista, skręcam nieco wysokie tony, a czasem nawet schodzę gałką do zera. W ten sposób mam atak i energię z niskiego pasma, ale akord nie zajmuje miejsca w miksie.

Jeśli ktoś inny gra solówkę wybieram przystawki oferujące nieco lżejsze brzmienia – np. te z jedną cewką. Przyciszam również gitarę do pozycji „7” lub „6”. Staram się również tłumić struny. Myślę, że tworzenie przestrzeni to świetny sposób na uzyskanie odpowiedniej dynamiki. Kiedy sam gram solówki odpalam krótki delay i w ten sposób udaje mi się uzyskać kolejne źródło dźwięku.

Czy kiedy jesteście w trasie, masz ze sobą jakiś „niemuzyczny” przedmiot, bez którego nie możesz się obejść?

Zawsze zabieram ze sobą w trasę cały zapas suplementów witaminowych. Każdego dnia połykam 12 tabletek o różnym przeznaczeniu. Nie mam pojęcia, dlaczego moja skóra nie jest jeszcze zielona i nadal nie umiem podnosić aut jedną ręką…

Czy możesz wskazać najlepsze miejsce, w którym kiedykolwiek grałeś?

Było ich naprawdę wiele. Pamiętam salę koncertową Augusta College w stanie Georgia. To niewielka przestrzeń, w której widać ze sceny każde jedno miejsce. Akustyka pomieszczenia pozwala raz jeszcze przenieść się do brzmień jakie towarzyszyły nam w latach 70. Każdy koncert na jakim byłem w Augusta College był rewelacyjny. Występowaliśmy tam również z Dixie Dregs i brzmienie było naprawdę świetne.

Pamiętasz najgorszą podróż lub drogę powrotną z koncertu?

Miałem kiedyś ciężarówkę, którą wybraliśmy się w podróż z Reno do Las Vegas. Temperatura w mieście dochodziła wówczas do 47ºC. Problemy zaczęły się, gdy okazało się, że musimy wymontować skrzynię biegów i wymienić sprzęgło. Kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę wysiadła klimatyzacja. Z czasem zaczął się też przegrzewać silnik więc co jakiś czas robiliśmy przystanki, podczas których zalewaliśmy chłodnicę wodą. Niestety, nasze działania nie były zbyt skuteczne, a trzeba pamiętać o tym, że musieliśmy jakoś dojechać na kolejny koncert.

Po odpięciu wszystkich kabli od lamp zdemontowaliśmy maskę i ustawiliśmy ją na pace. Kierowcy samochodów jadących za nami mogli odnieść wrażenie, że nasz pojazd zmierza w ich kierunku. W ten sposób pokonaliśmy kolejne kilometry pilnując wskaźnika temperatury, który determinował prędkość. Silnik grzał się od szybkiej jazdy, ale podmuchy powietrza były w stanie odrobinę go schłodzić. Wisienką na torcie była kontrola drogowa podczas której policjant chciał mnie ukarać mandatem za zbyt wolną jazdę. Na szczęście zrozumiał w jakiej sytuacji się znajdujemy i w końcu nas puścił. W ten sposób podróż, która miała potrwać kilka godzin zajęła nam cały dzień.

Na pewno kojarzysz film „Spinal Tap”. Czy miałeś kiedyś podobne przygody?

Graliśmy koncert w Minnesocie. Nasz manager i perkusista mieli dołączyć do nas w Grand Rapids. Kierowca limuzyny, który pojechał po nich na lotnisko przekazał agentowi, że muzyków nigdzie nie ma. Okazało się, że miejscowość o nazwie Grand Rapids jest zarówno w Minnesocie, jak i w Michigan. Oczywiście chłopaki trafili do tej drugiej. Trzeba było zamówić dla nich specjalny samolot. Kiedy o tym myślę, od razu przypomina mi się scena ze „Spinal Tap” w której przestrzeń koncertowa mierzona była w calach, a nie w metrach…

Masz swój ulubiony album koncertowy?

Pierwsze takie wydawnictwo, które naprawdę mi się spodobało to płyta Grateful Dead. Lata temu podobne rzeczy nagrywało się po prostu na taśmie. Nagranie dostałem od kogoś, kto chciał, żeby ich muzyka wpłynęła nieco na mój styl gry. Dziś mogę z całą pewnością przyznać, że taśma spełniła swoje zadanie. Mój ulubiony utwór zarejestrowany na żywo to „Dark Star”. To były czasy, kiedy Grateful Dead byli jeszcze bardzo młodzi. Jamy, które wówczas nagrywano były naprawdę żywe i pojawiało się tam dużo ciekawych rzeczy, jeśli chodzi o grę na gitarze. Dzieciak, którym wówczas byłem mógł się z tego wiele nauczyć.

Zdjęcia z koncertu: Dariusz Ptaszyński