Po nagraniu przeszło 40 różnych płyt ani trochę nie zwalnia tempa. Basista zna ny przede wszystkim ze współpracy z zespołami Armia i De Press wydał niedawno album napisany dla Instytutu Pamięci Narodowej zatytułowany „Dziesięć kroków – Memoriał Warszawski 1944”.
Z Dariuszem Budkiewiczem rozmawiamy o nowym wydawnictwie, poczuciu misji, zaangażowaniu w projekty o tematyce historycznej, sprzęcie firmy Aguilar i tajemniczej supergrupie, do której niedawno dołączył...
Bartłomiej Luzak: Przed momentem wyszedłeś ze studia nagraniowego. Możesz zdradzić nad czym aktualnie pracujesz?
Dariusz Budkiewicz: Właśnie skończyłem nagrywać partie basu do pewnego projektu. Muzycznie będzie to prawdziwa petarda. Problem polega na tym, że póki co nie za bardzo mogę o tym mówić (śmiech). Zdradzę tylko, że w projekt zaangażowani są muzycy z różnych znanych zespołów i jak na razie świetnie się bawimy. Zobaczymy jak nam się to poukłada. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem będziecie pierwszymi, którym podeśle materiał.
A co z innymi muzycznymi projektami w które jesteś zaangażowany?
Razem z nowym składem Armii szykujemy nową płytę, którą chcemy wydać w przyszłym roku. Każdy z muzyków ma dużo ciekawych pomysłów i już teraz da się wyczuć ogromną moc i energię, która napędza nas do działania. Wszystko co ostatnio komponuję dotyczy właśnie Armii. Niedawno ukazał się również album, który napisałem dla Instytutu Pamięci Narodowej. Wydawnictwo nosi tytuł „Dziesięć kroków – Memoriał Warszawski 1944”.
Opowiedz proszę o tym projekcie.
Napisałem muzykę do tekstów Anny Żochowskiej, która bazowała na autentycznych przeżyciach i wspomnieniach ludzi uciekających ze stolicy po Powstaniu Warszawskim. Postanowiliśmy na nowo opowiedzieć te historie i tym samym upamiętnić ludność cywilną która przeszła prawdziwe piekło wojny. Autentyczne dokumenty z tamtych czasów udostępnił nam IPN. Do współpracy zaprosiliśmy śpiewających aktorów i wokalistów, którzy dopełnili całość swoimi głosami i emocjami. Wśród nich znaleźli się m.in. Ewa Dałkowska, Darek Kowalski, Barbara Lubos czy Marek Piekarczyk.
To nie pierwszy raz, kiedy angażujesz się w projekt muzyczny powiązany tematycznie z wojną…
To prawda. Taka stylistyka nie jest dla mnie nowością. Wszystko zaczęło się od Żołnierzy Wyklętych, których piosenki interpretowaliśmy z zespołem De Press. Później pojawił się Teatr Muzyczny Od Czapy z płytami „Wspomnij Ziutka” i „Opowieść ‘44”, gdzie braliśmy na warsztat utwory powstałe w czasie wojny. Z płytą „Dziesięć kroków – Memoriał Warszawski 1944” było nieco inaczej. W przypadku tego wydawnictwa nie korzystaliśmy z gotowych tekstów lub kompozycji, które powstały podczas wojny. Tym razem oprawa muzyczna w całości leżała po mojej stronie. Starałem się stworzyć materiał, który trafi zarówno do młodych jak i do starszych odbiorców. Zależało mi na tym, aby był to repertuar, do którego można często wracać i który dobrze sprawdzi się na koncertach.
Co skłania cię do podejmowania tak trudnych tematów w swojej twórczości?
Z zespołem De Press nagraliśmy piosenki do tekstów Żołnierzy Wyklętych („Myśmy Rebelianci”) i wierszy Norwida („Gromy i pyłki”). Chyba już wtedy zrozumiałem jak ważna jest pamięć o historii i o ludziach, którzy tę historie tworzyli. Myślę, że warto angażować się w projekty, które niosą pewne przesłanie i mają wartość edukacyjną. Jasne, że możemy wydawać płyty o przeróżnej tematyce. Za tekstami nie musi przecież zawsze stać jakaś misja. Ja doszedłem jednak do wniosku, że chcę zostawić po sobie coś ważnego w kontekście edukacyjnym, a także historycznym i właśnie na tym polu odnalazłem swoją drogę.
W tamtym roku, razem z Tomkiem Budzyńskim i Michałem Jacaszkiem nagraliśmy płytę pt. „Stutthof. Apel Cieni”. Utwory, które się na niej znalazły zostały napisane do autentycznych tekstów jeńców obozu koncentracyjnego Stutthof. Ich autorzy opowiedzieli straszną historię obcowania ze śmiercią, którą przesiąknięty był cały teren obozu koncentracyjnego. Ci ludzie stracili wszystko. W tym okropnym miejscu pozostała im tylko nadzieja. Przy życiu trzymała ich myśl, że być może jakimś cudem uda im się przetrwać piekło obozu, przeżyć i spotkać jeszcze swoich bliskich.
Podobne emocje towarzyszyły mi podczas pisania płyty „Dziesięciu kroków”. O tym, że nadzieja umiera ostatnia opowiada między innymi utwór „Raj podmiejski”. Trudno wyobrazić sobie ruiny Warszawy, wszechobecną śmierć i skonfrontować tę wizję z pięknym sadem, w którym rosną jabłonie, a który znajduje się zaledwie kilka kilometrów od zniszczonej stolicy. Wydaje mi się, że w podobnych emocjach i obrazach tkwi klucz do robienia takich płyt.
Za De Press i Armią stoją dwa wielkie nazwiska. Jakie różnice dostrzegasz, jeśli chodzi o pracę z Tomaszem Budzyńskim i Andrzejem Dziubkiem?
Obaj są bez wątpienia kompletnymi i wspaniałymi artystami. Andrzej Dziubek jest muzykiem, kompozytorem i malarzem. Tomasz Budzyński również maluje i komponuje. Jest też poetą i autorem wszystkich tekstów zespołu Armia. To ludzie, którzy bardzo szeroko działają na polu najróżniejszych form sztuki. Zamiast różnic wolałbym wskazać podobieństwa. Łączą ich obrazy, dźwięki i słowa. Oczywiście Tomasz i Andrzej działają w całkowicie odrębnych przestrzeniach; operują zupełnie inną tematyką w tekstach i fakturach dźwięku. Obraz, brzmienia, słowa i towarzyszące im emocje zawsze jednak tworzą u nich spójną całość. Obaj mają jeden cel: wzbudzić w człowieku refleksję i nie sugerować jednoznacznej odpowiedzi. Skończone dzieło nie ma trafiać jedynie do umysłów, ale również do dusz. Wiem to, ponieważ przed dołączeniem do Armii i De Press byłem ich wielkim fanem. Szczególnie bliskie były mi wartości o których śpiewał Tomek, czyli wiara, nadzieja i miłość.
Jak praca nad płytą „Dziesięć kroków – Memoriał warszawski 1944” wyglądała od strony technicznej? Ania miała już gotowe teksty, czy powstawały one w trakcie pisania muzyki?
Pracowaliśmy razem. Dostawałem fragmenty lub całe teksty i to na nich opierałem muzykę. Najczęściej niosła mnie po prostu historia. Nie pisałem riffów gitarowych. Bardziej zależało mi na znalezieniu odpowiednich melodii. Chcieliśmy opowiedzieć te historie w prosty i jednocześnie wciągający sposób. Jeżeli tekst ma w sobie energię i rytm znacznie łatwiej jest mi go ubrać w odpowiednie dźwięki. Muszę przyznać, że bardzo lubię pracować w ten sposób.
Jakie narzędzia towarzyszą ci podczas komponowania utworów?
Pracuję z gitarą i instrumentami klawiszowymi. Na płycie „Dziesięć kroków – Memoriał Warszawski 1944” nie brakuje elektroniki. Korzystam z Logica, Reapera i masy brzmień, które oferują te programy. Pracuję na wszystkim co ułatwia mi pisanie takiej muzyki, a później wchodzę do studia i na podstawie demówek zaczynam nagrywać instrumenty. Już na etapie pracy nad szkieletami utworów staram się przygotowywać ślady, które można później wykorzystać w docelowym materiale.
Wolisz pracować sam, czy z zespołem?
Nagrałem ponad 40 płyt z różnymi zespołami i dopiero teraz przyszedł moment, w którym stanąłem przed wyzwaniem samodzielnego napisania całego materiału. Było to dla mnie wielkie szczęście i ogromny dar. W przypadku „Dziesięciu kroków” byłem odpowiedzialny za cały projekt i miałem pełną dowolność w kwestii artystów, których zaprosiłem do współpracy. Po raz pierwszy mogłem od początku do końca stworzyć coś, co w całości wyszło z mojej głowy. Nie da się jednak ukryć, że był to pewien proces. Produkcje tych utworów ewoluowały pod wpływem artystów, którzy w nich zaśpiewali.
Zupełnie inaczej aranżowałem piosenki dla Marka Piekarczyka, a inaczej dla Ewy Dałkowskiej. Wiedząc, że Stefan Machel (TSA) zagra na gitarze, od razu wiedziałem, że muszę przygotować dla niego coś mocnego. Podobne historie powtarzały się z Krzyśkiem Banasikiem, Pawłem Pawłowskim, Grzegorzem Bagińskim, Karolem Pyką czy Rafałem Nowakiem. Zaprosiłem do współpracy moich przyjaciół i ludzi, których dobrze znam. Doskonale wiedziałem, gdzie kończą się dźwięki jednego, a zaczynają drugiego. To było naprawdę piękne, że wszyscy się tak wspaniale uzupełniali. Chyba właśnie dlatego wolę pracować z zespołem.
Czy po skomponowaniu tego materiału pojawił się apetyt na kolejne solowe projekty?
Myślę, że każdy muzyk powinien choć raz w życiu nagrać swoją solową płytę, niezależnie od tego czy jest to klawiszowiec, gitarzysta, basista, perkusista czy wokalista. To taki dyplom z możliwości jakie się posiada tu i teraz. Mam tu na myśli zarówno kompozycje, jak i wybór artystów, których angażuje się w taki projekt. Tak jak mówiłem wcześniej, obecnie priorytetem jest dla mnie nowa płyta Armii. Nie ukrywam jednak, że pracuję nad nowymi rzeczami i prędzej, czy później ujrzą one światło dzienne.
Jesteś bardzo wszechstronny, jeśli chodzi o gatunki muzyczne. W jakiej stylistyce czujesz się najlepiej?
Muszę przyznać, że w kontekście harmonii i melodii kocham jazz. Improwizowana muzyka ma w sobie coś takiego co umożliwia otwarcie serca i umysłu. Niezależnie od tego jak dobrze muzyk gra na swoim instrumencie, zawsze towarzyszy temu pewna naturalność i swoboda w opowiadaniu dźwiękiem. Bardzo lubię energetyczne granie z mocnym groovem i dużą ilością elektroniki. Jest to dla mnie szczególna inspiracja po wspólnej płycie z Michałem Jacaszkiem. To absolutny mistrz ambientu i elektroniki. Teraz jednak najlepiej czuję się w bajkowych dźwiękach zespołu Armia.
Byłem przekonany, że jako rodowity Ślązak wspomnisz o bluesie…
Śląsk był od zawsze stolicą bluesa i heavy metalu. Urodziłem się w Katowicach i też mam to we krwi. Niejednokrotnie grałem na Rawie Blues, ale w latach 90. bardziej ciągnęło mnie w stronę nowofalowego grania. Elektronika nie była wtedy jeszcze może tak atrakcyjna jak teraz, ale od początku bardzo mnie fascynowała. Niezależnie jednak od tego, czy mówimy o ambiencie, czy bluesie - dla mnie od zawsze najważniejszy był w tym wszystkim człowiek. Podczas pracy nad płytą „Dziesięć kroków” odkryłem, że to jak ktoś gra na instrumencie nie jest wcale najważniejsze. Dla mnie liczy się przede wszystkim „connect”. Śląską scenę bluesową od zawsze łączyła wyjątkowa więź. Słuchaliśmy tej samej muzyki, lubiliśmy się, często spędzaliśmy razem czas i improwizowaliśmy w obrębie bluesa. Ja z czasem zacząłem jednak eksplorować zupełnie nowe regiony - pojechałem w góry (De Press), do Wielkopolski (Armia) i… do Warszawy, co pozwoliło mi poznać wielu nowych muzyków i ich twórczość.
Nie boisz się eksperymentów z elektroniką, o czym już wielokrotnie wspominałeś. Aby płynnie przeskoczyć do tematu gitar, chciałbym więc spytać o Peavey Midi Bass. Czy wciąż posiadasz ten instrument?
Ta gitara faktycznie spędziła u mnie długie lata. Jej temat wracał za każdym razem, gdy spotykałem gdzieś Krzyśka Ścierańskiego. Jego egzemplarz zaczął szwankować, więc cały czas byłem namawiany do tego, aby odsprzedać mu swój. W końcu uległem. Nie ukrywam, że trochę żałuję tej decyzji, bo na świecie nie zostało już zbyt wiele tych instrumentów. Myślę, że Peavey Midi Bass byłby idealny do tego co robię teraz. Ta gitara oferowała dużo ciekawych rozwiązań MIDI i miała wyjątkowo niską latencję. Krzysiek Ścierański wciąż robi z niej jednak wspaniały użytek.
A może są jakieś inne, bardziej współczesne nowinki technologiczne, które pomagają ci obecnie w pracy?
Korzystam z technologii Native Instruments i samplera Kontakt. Zdarza mi się również sięgać po rozwiązania, które oferuje Logic i Spectrasonics. Firmy, które zajmują się tworzeniem gotowych brzmień bardzo często pomagają artystom rozpocząć pracę nad nowymi kompozycjami. Warto jednak interpretować je po swojemu; zmieniając i modulując dźwięki. Daje to szansę na stworzenie własnego języka. Pamiętam, jak kiedyś Smolik otworzył całkiem nową przestrzeń poprzez przesterowanie ambientu.
Do przetwarzania dźwięków z samplera i stosowania ciekawych harmonii, wiele lat temu zainspirował mnie również Trent Reznor. Płyty Nine Inch Nails miały na mnie bardzo duży wpływ. Dotyczy to kwestii operowania dźwiękiem, harmonią i samą kompozycją. Teraz, gdy sam aranżuję utwory, staram się wykorzystywać wszystkie te cyfrowe narzędzia. Warto sięgać po gotowe rozwiązania, jednocześnie szukając własnego klucza do swoich kompozycji. Czasami chemia elektroniki działa od razu, a czasami trzeba jej jeszcze trochę poszukać. I chyba to jest w tym wszystkim najpiękniejsze.
Przejdźmy jednak do sprzętu basowego. Dlaczego zdecydowałeś się na współpracę z firmą Aguilar?
W związku z tym, że całe moje dotychczasowe życie to przede wszystkim scena rockowa, zawsze stawiałem na klasyczny sprawdzony zestaw, czyli Ampega VST połączonego z „lodówką”. Kocham lampowe brzmienia, które świetnie sprawdzały się w tej muzyce. W dzisiejszych czasach nie ma jednak miesiąca, żeby na rynku nie pojawiło się coś nowego. Stwierdziłem więc, że warto poszukać nowych brzmień i poeksperymentować z tranzystorami i ciekawymi kolumnami.
Okazało się, że Aguilar idealnie sprawdził się pod kątem uniwersalności brzmienia i zastosowań w rożnych stylach muzyki. Któregoś dnia zabrałem na koncert Armii dwie kolumny SL 4 x10 i wzmacniacz Aguilara. Ustawiłem wszystko na zero, podpiąłem bass Fendera i okazało się, że nie muszę nic więcej przy tym kręcić, bo wszystko się zgadza. Wzmacniacz nie narzuca mi swojego brzmienia, więc czuję się bezpiecznie, gdy podpinam do niego przestery, czy inne efekty. Za każdym razem udaje mi się uzyskać dokładnie taki rezultat, jakiego potrzebuję dla danej kompozycji.
Trzeba też wspomnieć o tym, że model AG700 ma 700 wat mocy i waży zaledwie 2 kilogramy. Koncerty to jedno, ale wzmacniacz od Aguilara świetnie poradził sobie również w studiu. Wykorzystałem tam ostatnio dość ciekawy patent. Jeden track sygnału nagrywany był bezpośrednio ze wzmacniacza (direct). Na kolejnej ścieżce nagrywałem symulacje kolumn i mikrofonów wypuszczonych z procesora Fractal Axe-Fx III. Okazało się, że oba te sygnały bardzo dobrze się razem ze sobą miksują. Warto dodać, że gitary również nagrywaliśmy na Fractalu. To bez wątpienia jedno z moich najmocniejszych odkryć ostatnich lat.
W twoim instrumentarium pojawiły się dwie nowe gitary z przetwornikami Aguilar. Możesz o nich opowiedzieć?
To prawda, ostatnią płytę nagrywałem już na dwóch nowych basówkach od Jacka Kubisty - Birdland Basses & Guitars. Oba instrumenty noszą nazwę Saxicola N5. W pierwszym zainstalowano przetworniki typu „double coil” – Aguilar AG 5SD-D2. Brzmienie pickupów jest tu wyjątkowo zrównoważone. Jego charakterystyka spełnia moje oczekiwania w całym paśmie. Pozwala to na lepszą kontrolę czystego, jak i przesterowanego brzmienia. Przetworniki warto polecić również ze względu na brak jakichkolwiek zniekształceń, brumienia i szumów. W drugim basie Saxicola N5 zamontowaliśmy hybrydę przetworników Aguilar AG 5M i Aguilar 5P-60.
W ten sposób uzyskaliśmy modne w ostatnich latach połączenie Precission Bass i Music Mana, które tworzy uniwersalny instrument bazujący na dwóch charakterystycznych brzmieniach. Wszystko to napędzane jest preampem Aguilar OBP-3, 18V. Oba instrumenty bazują na konstrukcji NTB. Gryf wykonano z klonu amerykańskiego i drewna wenge, które wykorzystano również na podstrunnicy. W korpusie użyty został jesion. Warto również zwrócić uwagę na obecne tam komory rezonansowe. Z obu tych instrumentów jestem naprawdę zadowolony.
Rozmawiał: Bartłomiej Luzak
Zdjęcia: Magdalena Krach