Kenny Wayne Shepherd opowie nam nie tylko o tym, jakiego sprzętu używa na scenie, dlaczego odsłuchy douszne dosłownie uratowały mu życie (a na pewno słuch) i czemu dawanie z siebie 110% na scenie ma sens...
Magazyn Gitarzysta: Pamiętasz swój pierwszy koncert?
Kenny Wayne Shepherd: O tak, pamiętam. Pierwszy raz wystąpiłem w ramach projektu „Art Break”, który organizowała moja szkoła. Był to festiwal i kiermasz prac uczniów, który odbywał się latem nad rzeką. Były tam głównie rysunki i obrazy, ale też wiersze napisane przez uczniów. Oprócz tego występował szkolny chór i zespoły, w których grali uczniowie szkoły. Już ktoś o mnie słyszał i moja gra się podobała, więc poproszono mnie, żebym zagrał kilka kawałków. Nie miałem jednak swojego zespołu i poszedłem do chłopaków z lokalnej kapeli The Bluebirds, która grała bluesa. Zapytałem czy zagrają ze mną na tym festiwalu, a oni się zgodzili. To był mój pierwszy publiczny występ.
Jaki sprzęt masz w tej chwili w swoim rigu?
W tej chwili używam trzech wzmacniaczy – inaczej niż na koncertach w Stanach. Tam gram na zupełnie innym sprzęcie, bo przewożenie wszystkiego do Europy byłoby bardzo kłopotliwe. Tak więc gram na dwóch wzmacniaczach Fendera: Twin Reissue z 1965 roku i Bassman Reissue z 1959 roku. Najczęściej używam dwóch jednocześnie, ponieważ Bassman ma brudniejsze brzmienie, a Twin brzmi czyściej. To daje fajny efekt, oczywiście jeśli używa się ich jednocześnie.
Na jakich grasz gitarach?
Gram na różnych wersjach sygnowanego przeze mnie Stratocastera. Nie stosuję dużej ilości efektów. W swoim pedalboardzie mam osiem efektów, ale większości z nich używam tylko do jednego, dwóch utworów. Poza tym mam kostki: wah-wah, Ibanez Tube Screamer, King of Tone firmy Analog Man, Tycho Brahe Octavia, delay o nazwie Delay Llama firmy JAM Pedals i chorus Bi-Chorus firmy Analog Man. Chorus ma dwa oddzielne obwody, dzięki czemu mogę ustawić zarówno szybszą modulację, jak i wolniejszą, ponieważ najczęściej używam tej kostki do uzyskania efektu wirujących głośników Leslie. Mam też Uni-Vibe o nazwie Sir Henry Uni-Vibe, który skonstruował mój techniczny, Dustin Sears. No i oczywiście dochodzi do tego tuner. Tak naprawdę jednak jestem w stanie zagrać cały koncert używając tylko jednej kostki – Tube Screamera. Jego używam przez 90% czasu na scenie.
Możesz doradzić naszym czytelnikom, w jaki sposób uzyskać najlepsze brzmienie na koncertach?
Zazwyczaj lubię rozkręcić wzmacniacz do momentu, kiedy dźwięk zaczyna się przełamywać, czyli kiedy jest już trochę przesterowany, ale jeszcze niezbyt nasycony. Wtedy ma naturalne brzmienie. Potem używam jakiegoś overdrive'a, na przykład Tube Screamera albo kostki King of Tone. Poza tym wszystko zależy od wielkości pomieszczenia, w jakim występujemy. W Stanach często gramy w dużych salach i odkrytych amfiteatrach. Tutaj jest różnie, czasami gramy na dużych festiwalach, czasami w mniejszych salach i musimy dostosować się do zastanych warunków. To, że masz trzy wzmacniacze na scenie, nie znaczy, że musisz używać wszystkich. Czasami decyduję się tylko na jeden, bo w przeciwnym razie mój dźwiękowiec musi kombinować, żeby resztę zespołu było dobrze słychać. No i nie chcę zabić ludzi, którzy stoją pod sceną (śmiech).
Bez czego nie możesz się obejść w trasie, poza sprzętem scenicznym?
Zdecydowanie bez moich odsłuchów dousznych. Ostatnio używam produktów marki Jerry Harvey. Używam ich odkąd weszły na rynek i uważam, że uratowały mój słuch. Dosłownie kilka tygodni temu badałem sobie słuch i okazało się, że wszystko jest w porządku. Czasami szumi mi w uszach, ale na szczęście nie mam utraty w żadnym zakresie pasma.
Jaki masz sposób na zjednanie sobie publiczności? Co robisz, żeby publiczność była twoja?
Mam jedną radę: wyjdź na scenę i daj z siebie 110%. Publiczność to doceni. Kiedy daję z siebie wszystko, mam tłum po swojej stronie. Na wczesnym etapie kariery byłem bardzo nieśmiały. Chowałem twarz za długimi włosami. Po prostu stałem w jednym miejscu i grałem na gitarze. Ale oczywiście z czasem poczułem się na scenie bardziej komfortowo i to sprawiło, że stałem się bardziej otwarty. Staram się wejść w kontakt z publicznością, zagaduję. Z drugiej strony nie jestem zbyt gadatliwy z natury i mam świadomość, że jesteśmy tam po to, żeby dać ludziom najlepszą muzykę.
Jaka była najlepsza sala, w której kiedykolwiek grałeś?
Podczas tej trasy najlepiej nam się grało na Montreux Jazz Festival. Ta sala była najlepsza jeśli chodzi o brzmienie, a to jest dla zespołu najważniejsze. Nie pamiętam nazwy sali (było to Audytorium Strawińskiego – przyp.red.), ale wszyscy byli pod dużym wrażeniem brzmienia. Nagłośnienie, scena i akustyka były niesamowite.
Jaka była najgorsza rzecz, jaka przydarzyła ci się w trasie?
Lecieliśmy na jakiś koncert – nie pamiętam dokładnie gdzie – i linie lotnicze zgubiły wszystkie moje gitary. Całe szczęście przylecieliśmy dzień przed występem – tak na wszelki wypadek, jakby coś poszło nie tak. Przez pierwszych 24 godzin linie lotnicze nie były w stanie zlokalizować gitar. W końcu wkroczył do akcji mój menadżer trasy i udało się je namierzyć. Przyjechały dosłownie w ostatniej chwili. To najgorszy koszmar, jaki może przydarzyć się gitarzyście!
Jaki jest twój ulubiony album koncertowy?
Nie mam jednego, mogą być dwa? Pierwszy to album ZZ Top „Fandango”, choć nie jest to w pełni album koncertowy. Połowa została nagrana na koncercie, a druga połowa w studiu. Jak byłem dzieckiem, to był mój ulubiony album. Nastawiałem płytę winylową, podkręcałem głośność i skakałem po łóżku dziadka udając, że gram na gitarze. Jeśli chodzi o bluesa, jest to album BB Kinga „Live At The Regal”. To wyjątkowa płyta.