Protegowany BB Kinga, partner godzinnych improwizacji Alexandra Dumble’a i dobry kumpel Stephena Stillsa - pochodzący z Luizjany bluesman wydał niedawno swój nowy album: "Lay It On Down".
Spotkaliśmy się z Kennym by porozmawiać o zmodyfikowanych przez Dumble’a Fuzz Face’ach, odkryć esencję Stratocastera i nauczyć się kilku z jego bluesowych fraz…
"W dzisiejszym świecie, jednym z najtrudniejszych do wykonania zadań jest napisanie autentycznie brzmiącej pod względem tekstowym piosenki." - zauważa Kenny Wayne Shepherd kiedy siadamy do kawy u Johna Henry’ego w Londynie, gdzie swoje biura ma firma Fender. Kiedyś cudowne dziecko gitary z blond włosami, dziś dojrzały muzyk z bogatym warsztatem, świetną techniką i talentem do melodii - nie dziwne, że pochwały na jego temat można było usłyszeć z ust takich tuzów jak BB King czy Stephen Stills.
"Jeśli słowa i historia, jakie chcesz ofiarować słuchaczowi są autentyczne i nie robisz kompromisów w sferze jakości przekazu, to całość będzie wyglądać autentycznie." - dodaje Kenny - "W moim zespole chodzi o gitarę. To muzyka gitarowa, ale ponieważ wychowałem się na słuchaniu radia z moim tatą, w głowie grało mi mnóstwo hitów. Tak więc równie ważne co dobra partia gitary były dla mnie dobra melodia i dobry tekst. Zawsze. W takim otoczeniu wzrastałem. I myślę, że właśnie takie piosenki ludzie zapamiętają na resztę swojego życia."
Kiedy siedzimy pomiędzy stojącymi Stratocasterami i Telecasterami, nie trzeba wiele, aby rozmowa naturalnie zeszła na temat sprzętu. Tym bardziej, że Kenny ma świetne ucho i potrafi odróżnić wybitny instrument. Tak więc zanim skupimy się na lekcji z mistrzem, czas zrobić to co nam gitarzystom wychodzi najlepiej - pogadać o gitarowych gratach.
Gitarzysta: Jaki sprzęt przyniosłeś do studia na nagranie ostatniej płyty?
Kenny Wayne Shepherd: Szczerze mówiąc, przytargałem do studia tonę sprzętu. Przez lata moje brzmienie ewoluowało, więc na tej płycie także próbowaliśmy wielu różnych rzeczy. Eksperymentowałem z łączeniem różnych rodzajów gitar. W jednych utworach grałem solo na Les Paulu, a podkład na Stratocasterze, a w innych dublowałem ścieżki, nagrywając pierwszą na Stracie, a drugą na LP, by uzyskać prawdziwą pełnię brzmienia. Sprawdzałem jak wyjdzie miksowanie czystej partii z przesterowaną i tym podobne rzeczy.
Przez jakieś 5 czy 7 ostatnich lat Alexander Dumble buduje dla mnie wzmacniacze, które przebiły wszystko co do tej pory miałem. W zasadzie odnalazłem w nich kręgosłup swojego własnego brzmienia. W studio podłączyłem siedem z nich i próbowaliśmy różnych konfiguracji, ale nigdy nie więcej niż trzy wzmacniacze naraz. Większa ilość nie jest potrzebna, kiedy ma się dobrze brzmiący sprzęt. Więc tak, Straty, rzeczy vintage, rzeczy nowsze… Gibsony – użyłem swojego Firebirda, parę Les Pauli… Jeden z nich to model z późnych lat 70., którego dostałem od dziadka. Inny to Custom Shop z okolicy roku 2000 – ten był używany dość intensywnie – naprawdę kocham tę gitarę. Gibson przysłał mi jeden z tych nowych modeli: Les Paul Axcess. Całkiem interesujący, bo jest nieco lżejszy i ma opcję rozłączania pickupów. Jeśli chodzi o Straty, to zabrałem ich do studia naprawdę sporo: ’61 Strat, ’59 Hardtail, ’58 Hardtail i różne sygnatury, które robiłem w Custom Shopie. Taki zestaw dawał mi komfort wyboru odpowiedniego instrumentu do konkretnej ścieżki.
Co konkretnie pociąga Cię w Stratocasterach ze stałym mostkiem?
KWS: Ludzie powinni spróbować „hardtaila” – właściwie to ten rodzaj gitary, ze stałym mostkiem, bardziej do mnie obecnie przemawia niż standardowy Strat z ruchomym mostkiem. Lubię mieć w zanadrzu gitarę z tremolem, żeby móc uzyskac określony efekt tam gdzie to konieczne. Ale nie jestem Jeffem Beckiem, który używa wajchy regularnie przez cały koncert. Osobiście korzystam z niej zaledwie jakieś sześć razy przez cały dwugodzinny koncert. To tylko efekt.
Ale hardtaile… te gitary wybrzmiewają tak prawdziwie. Nawet kiedy nie są podłączone, rezonują dużo lepiej i są głośniejsze, bo struny przechodzą w nich przez korpus. Nie ma tam żadnego pustego miejsca, ani powietrza pomiędzy. Myślę, że takie gitary mają bardziej dzwoniące brzmienie, jak prawdziwy Stratocaster. W moim przypadku sprawdzają się idealnie.
Możesz poddać gryf nieco większym naprężeniom. Używam grubych strun, więc na gitarze tego typu czuje się to bardziej, ale właśnie to daje świetne brzmienie. Nie wiem, czemu ludzie częściej nie używają takich gitar, bo myślę, że jeśli by spróbowali – szczególnie mając do porównania drugie wiosło z tremolem – to od razu kupiliby hardtaila.
Wzmacniacze Dumble otacza mityczna aura. Biorąc pod uwagę, że przetestowałeś ich już sporo – czy ta reputacja jest uzasadniona?
KWS: Słowo klucz w tym przypadku to „inspiracja”. I nie mówię tego tobie jako osobie, która złapała się na marketingowy slogan. Mówię ci to jako osobie, która ma już konkretne doświadczenie w branży gitarowej. Całkiem dosłownie – jeśli pytasz co te wzmacniacze dla mnie robią – inspirują mnie. Inspirują do zagrania rzeczy, jakich nigdy wcześniej nie grałem. Inspirują mnie do spróbowania różnych dróg i odnalezienia nowych brzmień. A sposób w jaki Alexander buduje wzmacniacz to już arcydzieło samo w sobie – on właściwie konstruuje każdą sztukę w ścisłym powiązaniu z konkretnym artystą i jego sposobem gry na gitarze. Zwykle chodzę do niego – a widujemy się dość regularnie – siadam i po prostu sobie gadamy, tak jak my teraz, grając na gitarach godzinami. Ale on cały czas słucha. Ma świetne ucho i dokładnie wie co jest grane – orientuje się doskonale w tym, co chcę uzyskać na moim sprzęcie, w moim ataku, tym jak mocno gram, ogarnia to wszystko. Jego umysł pracuje nieustannie, ale jakby spojrzeć z boku, to po prostu siedzi i słucha. A potem po prostu idzie i rzuca się w wir pracy. Po jakimś czasie wraca do ciebie z gotowym wzmacniaczem i daje ci na nim pograć, obserwując jak urządzenie reaguje. Wtedy dokonuje niezbędnych korekt, o ile to konieczne. Ale w moim przypadku nie było – trafił od razu, podłączyłem się i to było „to”. Myślę, że to dlatego upiera się, by budować wzmacniacze wyłącznie dla konkretnych ludzi. Tak więc moje piece zostały stworzone dla mnie, oparte na moim stylu gry i jeśli chciałby je wykorzystać ktoś inny, mogłyby nie zabrzmieć tak, jak to było zamierzone.
Jaką moc i „headroom” lubisz mieć w swoich wzmacniaczach?
KWS: Wiesz, miałem w zwyczaju grać na trzech Twinach rozkręconych na maksa. To było monstrualne. Te piece są tak czyste… Miałem tam głośniki Electro- Voice. Ważyło to tonę, ale było super-czyste i naprawdę efektywne. Ale z wiekiem straciłem potrzebę uzyskiwania takich poziomów głośności. Te wszystkie wzmacniacze, które opracowałem u Dumble’a, mają 50W lub mniej. Zdarza mi się grać na scenie mając 15-watowego Deluxe zbudowanego specjalnie dla mnie, oczywiście w połączeniu z jakimś innym piecem.
Po prostu nie czuję, aby duża moc była niezbędna. Kiedy sobie przypomnę te najgrubsze gitarowe brzmienia, jakie słyszałem w studio, myśląc: „O kurcze, to jest niesamowite!” I wyobrażałem sobie, że gość ma ścianę wzmacniaczy, a potem się okazywało, że ten gruby sound produkował maleńki Fender Champ albo Deluxe… Kiedy zdasz sobie sprawę jak wygląda prawda, wtedy jedynym powodem posiadania wzmacniacza o dużej mocy jest to, by ludzie lepiej cię słyszeli, kiedy grasz na jakiejś dużej scenie. Z kolei to niezbędne było w czasach zanim zaczęto powszechnie stosować systemy PA. Wtedy chcieli abyś miał duży wzmacniacz, bo nikt tego nie zbierał przez mikrofony. Jedynie wokal leciał przez mikrofon na przody, reszta już nie. To tylko kwestia wizualna. Gitarzyści lepiej się czują, kiedy widzą na scenie ściankę paczek, najlepiej dużych. Ale przecież nie robiono tego kiedyś po to, by gitarzysta mógł się napatrzeć, tylko dlatego, że gitara nie była na przodach i musiała grać głośno ze sceny. Obecnie jest to niepotrzebne.
Jesteś kojarzony ze Stratocasterem – co wg Ciebie jest esencją tej konstrukcji?
KWS: Po latach eksperymentowania zrozumiałem, że dla mnie najbardziej optymalnym drewnem jest olcha. I myślę, że jest to najpopularniejszy wybór, jeśli chodzi o Strata. Mam kilka gitar z jesionu – brzmią świetnie, ale inaczej – zawsze wracałem do olchy. Jeśli chodzi o podstrunnice jest podobnie. Mam kilka Stratów vintage z klonowymi, ale zwykle wracam do gitar z palisandrową podstrunnicą. Używam progów jumbo 6100, bardzo grubych. Są świetne w połączeniu z grubszymi strunami, bo pozwalają je lepiej kontrolować. Kiedy masz twardsze struny i chcesz je bez problemu podciągać, potrzebujesz grubych progów. Jeśli spróbujesz tego na progach typu vintage – bitwa przegrana.
Do mojego sygnowanego Strata nawinęliśmy specjalne customowe przystawki. Pracowaliśmy nad nimi przez półtora roku i wg mnie brzmią fantastycznie. Lubię stosunkowo mocne pickupy – ich oporność to ok. 8-8,5 kOhm – ale nie są aż tak „gorące”, by zamulać brzmienie. Mają mocne, ale czyste brzmienie. To są główne elementy, ale korzystam także z drobiazgów, jak siodełka GraphTecha, których używam od bardzo dawna. I nie jest to sytuacja w stylu: „Chciałbym mieć swoją twarz na okładce katalogu jakiejś firmy”. Po prostu kilka razy miałem poważne problemy ze zrywającymi się strunami i ktoś podpowiedział mi, że grafitowe siodełka mogą je rozwiązać. W tamtych czasach to była najnowocześniejsza technologia, więc nie byłem pewien czy pasuje do Stratocastera z 1961 roku. Ale w końcu zamontowałem takie siodełko i struny nagle przestały się rwać. Od tego czasu montuję je we wszystkich moich gitarach, łącznie z sygnowanym modelem.
Ale czy takie siodełko nie zmienia brzmienia?
KWS: Delikatnie, różnica jest naprawdę minimalna. To trochę tak, jakby próbować na siłę usłyszeć tę różnicę. Większość ludzi twierdzi, że brzmienie jest ciut jaśniejsze. Ale to są różnice na poziomie dzielenia włosa na dwoje. Są rzeczy wpływające na sound w o wiele większym stopniu niż wymiana siodełka.
Stratocaster i Fuzz Face to klasyczne połączenie, ale jednocześnie dość trudno jest uzyskać dobrze brzmiący fuzz. Jakie jest Twoje podejście do tej kwestii?
KWS: Lubię korzystać z fuzza w studio, ale jest mi dość trudno używać go na koncertach. Mam oryginalnego Fuzz Face’a z 1969 roku, który potrzebował naprawy. Któregoś dnia Al Dumble spytał mnie: „Czy masz jakiegoś oryginalnego Fuzz Face’a?” Odpowiedziałem, że tak, a on na to: „Przynieś go do mnie, wiem co trzeba z nim zrobić.” Trzyma go już parę miesięcy, robiąc tam jakieś super tajne czary-mary. Tak czy inaczej spodziewam się, że będzie grał niesamowicie, choć nigdy nie miałem „zdumblowanego” Fuzz Face’a. Zobaczymy jak to zabrzmi.
Tak czy inaczej efekt ten jest specyficznym, małym zwierzątkiem. Problem polega na tym, że w studio środowisko jest bardziej przewidywalne, można go dobrze dostroić do tej sytuacji. Ale na żywo traci się nad nim kontrolę, szczególnie próbując się przełączać pomiędzy Fuzz Face a innymi efektami. Przykładowo, kiedy przechodzę z Tube Screamera, czy King-of-Tone’a na fuzza, zmiana jest zbyt drastyczna, bo Fuzz Face strasznie przyciemnia pasmo. Tak duże różnice soniczne są czymś co mnie odpycha. Może zaakceptowałbym to, gdyby fuzz stanowił 98% mojego brzmienia. Ale operowanie nim, aby na chwilę uzyskać określony sound jest dla mnie zbyt trudne.
Jakie popularne mity brzmieniowe przyszło Ci zakwestionować przez te wszystkie lata?
KWS: Niekoniecznie jest to mitem, ale nie do końca utożsamiam się z teorią, że sprzęt „vintage” zawsze jest lepszy. Myślę, że do każdego sprzętu – czy to jest gitara czy wzmacniacz – trzeba podchodzić indywidualnie. Nie zwracaj uwagi na cyferki, czy jest to rok produkcji czy cena na metce. Grałem na wielu starych Stratocasterach i na wielu wzmacniaczach vintage, które brzmiały jak gówno. Niektóre z tych wiekowych wzmacniaczy były naprawdę koszmarne, źle utrzymane i zdarte. I prawdopodobnie nie brzmiały tak jak powinny już w roku ich wyprodukowania. Fabryczne błędy w konstrukcji, czy cokolwiek to było… Brak powtarzalności parametrów podzespołów.
To samo dotyczy gitar. Idealnie byłoby podejmować decyzje nie znając ani roku produkcji, ani ceny instrumentu – opierać się tylko na odczuciach, grając z zamkniętymi oczami, zmysł słuchu i dotyku… To wszystko co potrzebujesz wiedzieć.
Zdjęcia: Jesse Wild