Wywiady
Michał Trzpioła

Gruntownie wykształcony muzyk jazzowy, biegle poruszający się w różnorodnych stylistykach, laureat Festiwalu Solo Życia i gitarzysta w zespole Wojtka Pilichowskiego. Radosny i zadowolony z życia człowiek, który bez problemów godzi pasję i pracę muzyka z życiem rodzinnym.

Wojciech Wytrążek
2019-04-24

Wojtek Wytrążek: Gitara była Twoją pierwszą muzyczną miłością?

Michał Trzpioła: Kiedy miałem dziesięć lat rodzice zapisali mnie i mojego przyjaciela z dzieciństwa do prywatnej szkoły muzycznej na naukę gry na instrumentach klawiszowych. To było najlepsze, co mogli zrobić, bo jak się okazało, to pokierowało całym naszym życiem. Grałem na klawiszach przez cztery lata, potem doszliśmy z przyjacielem do wniosku, że chcemy założyć band rockowy. Słuchaliśmy wtedy m.in. Deep Purple, Whitesnake, Perfectu, O.N.A. i stwierdziliśmy, że nie zrobimy tego w składzie dwóch klawiszowców, więc ja się przerzuciłem na gitarę, a kolega na bas – zresztą gra do dziś i jest świetnym basistą.

Po skończeniu liceum poszedłem na jazz na Wydziale Artystycznym UMCS w Lublinie, po roku zacząłem studia jazzowe w Akademii Muzycznej w Katowicach. Umiejętność grania na klawiszach okazała się bardzo przydatna, bo w Akademii były egzaminy z fortepianu. Uważam, że dla każdego instrumentalisty fortepian jest bardzo rozwijający. Na klawiszach najlepiej widać harmonię – można sobie to wszystko łatwo wyobrazić. Ja do tej pory mam tak, że grając na gitarze jakieś pasaże, przewroty akordów, schematy, to często widzę te białe i czarne klawisze. Czasem na jam sessions zdarza mi się dla żartu zagrać na klawiszach.

Zatem opanowanie drugiego instrumentu zmienia spojrzenie na muzykę.

Zauważyłem, że zupełnie inaczej pracuje się z perkusistami, którzy grają na jakimś instrumencie melodycznym, a nie tylko na bębnach. Oni słyszą harmonię i reagują na to, co się gra. Dla muzyka opanowanie drugiego instrumentu to nie tylko fajna sprawa, ale to się przydaje, żeby mieć szersze pojęcie o muzyce. Dobrze wspominam współpracę z Bluebird Band, Excentrycy i zespół pod nazwą Skwartet, który tworzyliśmy z przyjaciółmi z Radomia, a śpiewała w nim Iwona Skwarek – stąd nazwa kwartetu, do tej pory czasem koncertujemy razem. Później na mojej drodze zaczęło się krążenie między muzyką rockową, bluesową, jazzową i funkiem – zaczęła się mieszanka i stwierdziłem, że chcę być jak najbardziej wszechstronnym muzykiem poruszającym się w wielu różnych stylistykach. W tych gatunkach widziałem przydatne rzeczy, które mogłem wprowadzić do swojego warsztatu.

Tak też się stało, czego dowodem była wygrana w konkursie Solo Życia.

Tak, Solo Życia to piękna przygoda i świetna inicjatywa, dzięki której poznałem wielu wspaniałych ludzi – z tego miejsca pozdrawiam Mietka Jureckiego! Podkład, który wtedy był w konkursie był rockowy, ale do solówki wplotłem elementy fusion. Wtedy już utrzymywałem się z grania i uczenia gry a tamten Festiwal był dla mnie przełomem. Zresztą z wielką przyjemnością w kolejnych latach wracałem na Solo Życia i nigdy nie zapomnę tej atmosfery, rozmów z kolegami i żartów na backstage. Dzięki temu też zadzwonił do mnie Wojtek Pilichowski z propozycją współpracy, po tym jak Mietek Jurecki wysłał mu nagrania kilku potencjalnych kandydatów do zespołu.

Słyszałem anegdotę, że gdy Wojtek do Ciebie zadzwonił, to za pierwszym razem nie uwierzyłeś i się rozłączyłeś. Czy to prawda?

Nie do końca – gdy zadzwonił, usłyszałem tylko jego nazwisko i w tym momencie padła mi bateria. Oddzwoniłem za chwilę, choć podejrzewałem, że może któryś kumpel robił sobie jaja.

Okazało się, że to początek poważnej współpracy, która zaowocowała świetnymi płytami i koncertami. Jak długo gracie razem?

Solo Życia wygrałem w 2013 r., do zespołu Wojtka dołączyłem wiosną 2014 r. – leci piąty rok. Nagraliśmy razem cztery płyty – trzy live i jedną studyjną. „Electro Step” została zarejestrowana podczas koncertu w Radio Szczecin, druga to koncert z Winnicy De Sas wydany ekskluzywnie na winylu. Trzecia to rocznicowy album Wojtka Pilichowskiego „25 lat. Koncert w Trójce” – wtedy miałem przyjemność wystąpić na jednej scenie z Kasią Kowalską i Janem Borysewiczem. Najnowszą płytę „Vandal” nagraliśmy w ubiegłym roku.

O płycie „Vandal” rozmawialiśmy z Wojtkiem w zeszłym miesiącu. Chciałbym się teraz dowiedzieć, jak praca nad nią wyglądała z Twojej perspektywy.

Zalążki tej płyty zaczęły powstawać ponad rok temu, kiedy spotkaliśmy się w Winnicy De Sas, gdzie robiliśmy próby do koncertów. Na początku graliśmy w trio – Wojtek, Tomek Machański i ja – wtedy pojawiły się pierwsze pomysły na utwory, które sprawdziliśmy na paru koncertach, w tym „48 22”, „Old Fasion Show”, „Jah Bar”. Praca wyglądała w ten sposób, że Wojtek przychodził na próbę z riffem, ja proponowałem harmonię. W „Jah Bar” temat opracowaliśmy wspólnie. Tomek szukał groove'ów na bębnach, więc utwory powstawały trochę jamowo. Osadzony w fusion riff „Old Fashion Show” graliśmy w kółko, aż znalazłem ciekawy temat. Większość zarejestrowaliśmy na setkę – tak żywej muzyki nie da się nagrać inaczej. Tu się liczą emocje oraz interakcja między muzykami. Grając riff, musimy się cały czas słyszeć, a jeszcze lepiej widzieć się. Tak było w studio Woobie Doobie – siedzieliśmy w jednym pomieszczeniu, wzmacniacze były pozamykane w sąsiednich pomieszczeniach, wszystko mieliśmy w słuchawkach. To też jest bardzo ważne przy improwizacjach – jeśli chcesz od podstaw ciekawie zbudować jazzową improwizację tak, by ona się rozwijała, by opowiedzieć jakąś historię, muzycy muszą iść za tobą, a to jest możliwe tylko gdy wszyscy gramy razem.

Opowiadanie historii muzyką czy też solówką to najwyższy poziom wtajemniczenia. Jak go osiągnąć?

To suma wielu czynników, przede wszystkim pracowitości, predyspozycji i inspiracji.

Ilekroć słucham Twojej gry, stają mi przed oczami dwaj muzycy: Marek Raduli i Scott Henderson.

Bardzo ich cenię. Ostatnio w samochodzie słucham płyty „Vibe Station” Scotta Hendersona, którą osobiście od niego kupiłem po koncercie w moim rodzinnym mieście; przy okazji podpisał mi Tube Screamera. Mam też sporo innych inspiracji, chociażby Pat Metheny, czy Allan Holdsworth, którego transkrypcje robiłem z płyty „None Too Soon”. Myślę, że w mojej grze pojawia się też dużo elementów bebopu. Studiując jazz w Katowicach analizowałem utwory Charlie Parkera, Dizzy Gillespie, Johna Coltrane'a. Ostatnio zainteresował mnie swoją muzyką Julian Lage i muzycy tacy jak np. Tim Miller, czyli bardzo nowocześni artyści jazzowi. Mój świat gitarowy stanowi zlepek tych wszystkich muzyków.

Jaki typ instrumentu jest Twoim ulubionym?

Mogę zagrać na gitarze hollow body, na gitarze akustycznej, na gitarze typu Stratocaster, Telecaster czy Les Paul, na siedmiostrunowej. Dla mnie nie ma czegoś takiego, że biorę gitarę i mówię, że jest niewygodna. Klimaty bluesowe, jazzowe i rockowe najchętniej gram na Stratocasterze.

Na tym nieco odrapanym, z którym Cię ostatnio widziałem na scenie?

Tak, to jest Fender Stratocaster z 1979 r. z korpusem z jesionu bagiennego, bardzo ciężki, nawet cięższy niż Gibson Les Paul, którego niedawno miałem. W połowie koncertu już się czuje jego ciężar. Wymieniłem w nim, co się dało, więc z oryginału zostało tylko drewno. Druga gitara to Mensinger Lizard Custom – przeciwieństwo Stratocastera, bo to gitara na dwóch humbuckerach o mocnym sygnale – używam jej do długiego, ciągnącego się dźwięku.

Bardzo lubię eksperymentować, mam trochę różnych gitar w arsenale. Wciąż mam Suhra C1 – zielony, na którym wygrałem Solo Życia, mam do niego wielki sentyment. Nie jest to klasyczny strat z vintage'owym brzmieniem, ale to bardzo uniwersalny instrument – gdybym miał jechać gdzieś nie wiedząc, co będę grał, zabrałbym tę gitarę. Mam japońskiego Fendera Stratocastera z 1986 r. – całkowicie oryginalny, bez przeróbek. Kolejny Strat to model Eric Johnson, nieco zmodyfikowany, z wymienionymi przetwornikami i ostatni to Fernandes Burny Custom z dużą główką z 1976 r. Następna to LSL typu Telecaster – odrapany relic, lekki i ciepło brzmiący; dwie gitary typu semi hollow body – Gibson ES-335, ES-135. Mam też fajnego akustyka marki Lakewood z 1994 r. – świetnie brzmiąca i z porządną elektroniką, poza tym używam tanich „roboczych” akustyków, które zawsze gdzieś mam pod ręką.

Łatwo się zorientować, że jesteś zagorzałym zwolennikiem wzmacniaczy lampowych.

Granie na nich to największa przyjemność. Poza tym podłączając różne gitary, na lampie każda brzmi zupełnie inaczej. Od dłuższego czasu towarzyszy mi Fender Bandmaster z 1976 r. – czyste brzmienie i koniec – powie prawdę o każdej gitarze. Według mnie brzmi dobrze tylko na jednym ustawieniu, ewentualnie w zależności od sali, w której się gra, można dać trochę więcej albo mniej basu. Z tego samego roku mam Fender Pro Reverb, o którym się przypadkiem dowiedziałem, że był to wzmacniacz Andrzeja Nowaka, który kiedyś go zaczął oglądać i po dłuższej chwili zauważył, że to jego dawny piec. Miałem go ze dwa razy na koncercie, ale ze względu na wagę, lepiej niech stoi w domu. Stare Fendery świetnie brzmią ustawione głośno, ale według mnie, wcale nie gorzej grają cicho, więc można na nim spokojnie muzykować w domowym zaciszu podłączając efekty, choć do tego celu używam też małego wzmacniacza Yamaha THR-10, który mieści się na biurku.

Jakich efektów używasz?

W pedalboardzie mam tuner TC Electronic Polytune, kaczkę Dunlop Cry Baby 535Q, kompresor/ booster Taurus Servo – znakomicie wyrównuje niektóre pasma, ustawiam go bardzo oszczędnie, kolejne to Strymon Mobius i Strymon Timeline. Jeśli chodzi o przestery to eksperymentuję, począwszy od Tube Screamera TS-808, przez Tube Screamer Mini, Cmatmods Brownie, Suhr Shiba Drive, Wampler Pinnacle. Do tego bramka szumów iSP Decimator i sterownik GLab, który to wszystko kontroluje. Ponieważ stare Fendery nie mają pętli, wszystko jest połączone między gitarą a wzmacniaczem. Ma to też taką zaletę, że jadąc na koncert czy festiwal nie zawsze wiem, do jakiego wzmacniacza będę się podłączał, nie wiadomo czy będzie miał dobry drive, czy będzie miał pętlę czy nie, więc preferuję rozwiązanie, w którym mam dwa kable – z gitary do podłogi i z podłogi do wzmacniacza – to mi w pełni wystarcza.

Jak się czujesz w roli nauczyciela i gitarzysty prowadzącego warsztaty?

Przyznam szczerze, że lubię to. Przez wiele lat prowadziłem własną pracownię muzyczną zdobywając doświadczenie dydaktyczne. Poza Muzyczną Owczarnią miałem okazję prowadzić warsztaty we Wrocławiu, Słubicach, Gomunicach, Pułtusku, Lublinie.

Co możesz wskazać jako częsty błąd młodych muzyków, a z drugiej strony – co robią dobrze?

Na minus – brak ćwiczeń z metronomem. Zawsze namawiam uczniów do pracy z metronomem, z podkładami, z czymś co wyznacza czas. Muzyka składa się z dźwięków i rytmu, więc chodzi o to, żeby nie grać bez sensu, tylko w odniesieniu do ram czasowych, jakie określa rytm. Na plus jest to, że uczniowie często czerpią z różnych gatunków. Do tego też zawsze zachęcam, by szukać inspiracji w różnych gatunkach, a dzięki temu można dojrzewać muzycznie. Gitarzystom rockowym i bluesowym zawsze polecam, żeby poszli w jazz, bo to bardzo rozwija świadomość muzyczną. Wiem to po sobie, bo kiedy poszedłem w ćwiczenie jazzu, to wszedłem na zupełnie inny poziom gry, niż gdy robiłem to „na czuja”. Świadome granie pozwala trwać w tej pasji, bo cały czas masz coś do odkrywania, wiesz, że cały czas możesz dużo wypracować. Muzycy często dochodzą do pewnego punktu i nie wiedzą, co robić dalej. Wtedy trzeba poszukać inspiracji, często pójść w zupełnie inną stronę, ewentualnie zrobić przerwę. Nie ma jednego uniwersalnego sposobu, ale wiem po sobie i uczniach, że szukanie w różnych stylistykach i bycie świadomym muzykiem zapewni ci, że wciąż będziesz miał zajęcie, bo cały czas będziesz miał inspiracje. Mam nad czym pracować przez wiele lat i będę to robił z przyjemnością – na tym polega trwanie w muzyce, czyli pasji, która jest moją pracą.

Czyli, jak mawia twój szef, jest radość!

Tak! Jestem szczęśliwym człowiekiem. Mam wspaniałą żonę i rodzinę, która mnie zawsze wspiera. Nigdy nie usłyszałem od nich zdania typu – nie graj, bo to niepewny zawód. To, jakim jestem teraz muzykiem, jest także ich zasługą.

Bardzo się cieszę, że w tym wszystkim umiesz utrzymać zdrowe proporcje, nie popadłeś w skrajność, gdzie muzyka jest na pierwszym miejscu, potem długo nic i reszta świata na drugim końcu.

Trzeba to zrównoważyć. Jadąc z żoną na wakacje staram się zapomnieć o muzyce.

A nie masz przynajmniej jakiegoś ukulele w bagażniku?

Nie, ale gdy trafiam po drodze na sklep z instrumentami, to muszę chociaż na chwilę do niego zajrzeć i choć chwilę pograć.

Rozmawiał: Wojtek Wytrążek
Zdjęcia: Robert Grablewski

Powiązane artykuły