Historia zespołu naznaczona jest mrokiem i tragedią, ale wraz z nowym albumem – „Rainier Fog” – muzycy pokazują, że mają jeszcze wiele do powiedzenia. Jerry Cantrell i William DuVall poświęcają nam nieco czasu podczas jednej z prób Alice in Chains, by opowiedzieć o duchach Seattle i równowadze pomiędzy tonacjami durowymi i molowymi…
Ten zespół się śmieje. Często. Ktoś nieznający ich historii, w której był zarówno rozpad grupy jak i śmierć przyjaciela, mógłby uznać ich za typowych rockowych lekkoduchów. Niemniej panowie mają z czego się cieszyć – ich ostatnia płyta udowodniła, że powrót Alice in Chains na scenę w roku 2006 był uzasadniony i rozpoczął nowy etap w karierze tego zespołu. Nie było jednak łatwo – jak przyznaje Duvall, ich płyta z 2009 roku – „Black Gives Way To Blue” – była prawdziwą walką o przetrwanie w trudnej branży muzycznej.
Jerry zauważył Williama kiedy jego trio Comes With The Fall grało support przed występem na trasie „Degradation” w roku 2002. Cantrell wyrobił sobie reputację jednego z najlepszych gitarzystów sceny alternatywnej jeszcze w latach 90., więc sam fakt nagrania u jego boku trzech płyt dodaje Duvallowi splendoru. Ostatnia z nich zawiera w tytule pewną wskazówkę. Mount Rainier to wznoszący się na ponad cztery kilometry wulkan, położony na południowy wschód od Seattle. To miejsce, gdzie mieszkają duchy przeszłości, pełne tajemnic i zagadek. Proces rejestracji materiału miał miejsce w studio znanym wcześniej jako „Bad Animals”, gdzie jesienią roku 1995 zespół nagrywał swój ostatni materiał z Layne Staleyem. Ale to nie koniec związków z przeszłością – partie akustyczne nagrano na gitarze używanej do komponowania przez ich niedawno zmarłego przyjaciela: Chrisa Cornella. Zespół nie zapomina zatem o przeszłości, starając się uczynić ją częścią przyszłości…
Gitarzysta: Tytuł waszej ostatniej płyty przenosi nasze myśli do Wybrzeża Północno- Zachodniego USA. Czy powrót w te strony miał duży wpływ na jej tworzenie?
William: Z pewnością podczas nagrywania bawiliśmy się świetnie i myślę, że jednym z powodów był powrót do Seattle. To jedna z tych sytuacji, kiedy może być świetnie, albo kompletnie beznadziejnie za sprawą wszystkich tych wspomnień, z którymi trzeba się skonfrontować, więc jadąc tam mieliśmy mieszane uczucia. Wbrew naszym obawom, wszystko było OK… a nawet bardziej niż OK – było wprost genialnie. Przez tych kilka letnich miesięcy Seattle staje się jednym z najpiękniejszych miast na tej planecie. Do tego studio z bogatą historią, gdzie swoją energię zostawiło nie tylko Alice in Chains nagrywając tamte legendarne kawałki, ale także inne zespoły – „Superunknown” było nagrywane przez Soundgarden dokładnie w tym samym miejscu. Tak więc czuliśmy obecność duchów, ale w pozytywnym sensie. To były dobre i przyjazne duchy. Kiedykolwiek musieliśmy się skonfrontować z przeszłością, były to uczucia inspirujące i dodające nam energii do pracy.
Jerry: Podjęliśmy świadomą decyzję: „Wróćmy do domu, do Seattle i tam nagrajmy tę płytę.” W tym studio zaklęta jest nasza historia i powrót do niej po tylu latach był naprawdę pozytywnym doświadczeniem. Seattle przyjęło nas jakby z otwartymi ramionami – od razu poczuliśmy, że to jest nasz dom. Lato w tym miejscu jest niesamowite – to najlepsza pora roku, by spędzać tam czas. Mieliśmy już utwór „Rainier Fog” i zrozumieliśmy, że tak właśnie powinna się nazywać ta nowa płyta. Życie i społeczność, z której pochodzimy – to dla nas niezwykle istotne spojrzeć wstecz i poczuć dumę z tego przez co przeszliśmy i co osiągnęliśmy. Wszystko to należy do nas.
William: Patrząc na życie i to jak szybko przemija, jak odchodzą ludzie dla nas ważni, czas sobie chyba uświadomić, że nie będziemy ciągnąć tego co robimy w nieskończoność. Jakby na to nie patrzeć, wszystko to jest efemeryczne. Życie musi cię kilka razy porządnie strzelić w pysk, żebyś to dobrze zrozumiał. Trzeba czerpać przyjemność z życia dopóki można.
Należycie do tych zespołów, które niegdyś tworzyły alternatywę, a z biegiem lat stały się kolejnym kamieniem milowym rockowej generacji. Ta społeczność doświadczyła już wielu strat, chociażby ostatnio…
Jerry: Środkowa część tekstu „Rainier Fog” mówi właśnie o tym. Osobiście myślałem wtedy o Staleyu, ale tak naprawdę piosenkę dedykujemy wszystkim przyjaciołom, którzy nas opuścili.
Obaj macie za sobą przeszłość gitarzystów solowych – jak to się układa, kiedy gracie razem w jednym zespole?
William: Obaj możemy zrobić na płycie cokolwiek tylko nam przyjdzie do głowy. Jednak z szacunku i podziwu staramy się zostawiać dla siebie wzajemnie wolną przestrzeń. W zamian otrzymujemy muzyczną mieszankę, której nijak nie bylibyśmy w stanie stworzyć samodzielnie.
Jerry, czy obecność Williama zmieniła sposób w jaki komponujesz?
Jerry: Nie, mój styl pisania muzyki nie uległ żadnym zmianom. Mam za sobą 31 lat doświadczenia, więc nie łatwo jest mnie zmienić. William ma swój własny głos i komponuje w zupełnie inny sposób niż ja, co jest bardzo fajne, bo dodaje do muzyki nowe elementy, wzbogacając całość. Layne, kiedy zaczął grać na gitarze, także wymyślił kilka riffów, które przerodziły się w ważne dla zespołu piosenki. Między innymi „Hate To Feel”, „Angry Chair” i „Head Creeps”. Ja i William nigdy nie zamierzaliśmy być wokalistami – w głębi serca jesteśmy gitarzystami, którzy od czasu do czasu mogliby zaśpiewać coś w drugim planie. Jest to coś co nas do siebie zbliża, bo na tym statku obaj musimy stać przy mikrofonie i działa to bardzo dobrze, bo się uzupełniamy.
JAK JERRY ODZYSKAŁ SWOJEGO VAN HALENA…
Jakieś pięć lat temu pytaliśmy Jerry’ego, czy jest jakaś gitara, której utraty żałuje. Powiedział, że najbardziej szkoda mu Music Mana EVH Goldtop , którego ofiarował mu w prezencie sam Eddie Van Halen, kiedy Alice in Chains grało support przed jednym z jego koncertów. To jedna z dwóch sygnatur EVH jakie zostały Jerry’emu skradzione. „Ta gitara po prostu zniknęła i nigdy nie dowiedziałem się jak to się stało.” – wspomina Cantrell – Jest mnóstwo zdjęć, na których na niej gram. Pewnego razu Tom Brino, który jest przyjacielem Dave’a Friedmana, zadzwonił i powiedział: ‘Wiesz co? Widziałem gitarę w serwisie ogłoszeń Craigslist. Dałbym głowę, że to wiosło Jerry’ego, ponieważ jestem ich kolekcjonerem i wiem, że zbudowano ich tylko 26 sztuk!’
Niestety prowokacja mająca na celu ujęcie rabusia zawiodła. Greg Dorsett, diler gitarowy i właściciel Rock Star Guitars, zapłacił za nią 6000 dolarów w imieniu swojego klienta. Ale mimo to gitara do mnie wróciła – zawdzięczam to tym dwóm osobom, które w pewnym momencie skojarzyły instrument z moją postacią. Zupełnie tak jakby ten EVH chciał wrócić do domu. A postawa tego człowieka wprost mnie powaliła – nie chciał ode mnie żadnej kasy, a te stracone 6000 wziął po prostu na klatę. Jedyne czego chciał, to abym odzyskał coś za czym bardzo tęskniłem. Zajebisty koleś! Po wszystkim zrewanżowałem mu się paczką Doible Janda i wiosłem G&L.
Czy rola wokalisty wpływa na podejście do grania linii solowych?
William: Tak i chyba w tym zespole jest to dość widoczne. Zwykłem myśleć o solówkach jako o czymś, w czym można się spontanicznie wyszaleć i być może nie zagrać tego w ten sam sposób już nigdy więcej. Idziesz na całość i nie martwisz się, że będzie to trzeba odtworzyć nuta w nutę na kolejnym koncercie. Ale jest kilka kompozycji, gdzie bardziej na miejscu jest skomponowane solo, które staje się ważną częścią całości – coś jak melodia śpiewana na gitarze. Takim partiom muszę poświęcić znacznie więcej uwagi. Przykładowo solo w „So Far Under”, gdzie pojawiają się harmonizacje. Słyszysz różne rzeczy płynące z różnych miejsc w spektrum stereo. Tak jak w przypadku wokali, takie melodie stają się istotną częścią nadającą kompozycji charakter. A jeśli coś stanie się tak ważne, starasz się to zachować i być temu wiernym.
Jerry: Zwykle przekornie żartuję, że chciałbym być lepszym gitarzystą, żeby móc grać te wszystkie olśniewające techniką wodotryski, ale z drugiej strony jestem szczęśliwy, że nigdy tego nie robiłem. Dawno temu podjąłem decyzję, że będę grał w ten a nie inny sposób i wychodzi mi to całkiem nieźle. Jestem w tym zespole kompozytorem i do solówek podchodzę w ten sam sposób co do melodii wokalnych czy tekstów: wymyślam je i zapisuję. Bardzo często nucę sobie coś pod nosem, a potem biorę gitarę i zaczynam to grać. Tak więc wiele z moich solówek miało swój początek w moich ustach, a nie na gitarze. Śpiewam sobie, potem odtwarzam te frazy na gitarze, a następnie wybieram najlepsze elementy i buduję z nich całość. Tak więc ta faza „konstruowania” jest w tym procesie dość istotna i poświęcam temu wiele uwagi uważając, że solówka nie jest tylko popisem, a bardzo ważnym, unikalnym elementem danego utworu, który może go wznieść na wyższy poziom.
To już trzecia płyta zrobiona z Nickiem Raskulineczem. Czy wykorzystanie w studio wzmacniacza wykonanego z pudełka po cygarach było jego pomysłem?
Jerry: To maniak sprzętowy i jest w tym genialny. To taki typ kolesia, z którym paliło się trawkę w szkole, a potem szło do jego domu improwizować do płyt Rush. Wszyscy to robiliśmy, a Nick w zasadzie się nie zmienił i robi to nadal, dzięki czemu praca z nim związana jest zawsze z dobrą zabawą. Właśnie dlatego robi zespołom świetne płyty – bo ma w sercu tego pieprzonego „rocka”. Kiedy byliśmy w Seattle, Nick poszedł do marketu Pike Place, skąd przyniósł wzmacniacz z pudełka po cygarach. Kosztował jakieś 150 dolarów, a użyliśmy go w czterech czy pięciu kawałkach na nowej płycie. To mała „pierdziawka”, coś jak Pignose lecz okazało się, że po zmiksowaniu tego z normalnym wzmacniaczem dodaje całości jaj i charakteru. Nie jest to coś co słychać na pierwszym planie, ale jeśli usuniesz „to” z miksu to od razu wiesz, że jest gorzej.
Barytony zawsze były dla Ciebie ważne, jeśli chodzi o nagrywanie partii rytmicznych. Kiedy to się zaczęło?
Jerry: Z tymi gitarami zapoznał mnie Dave Jerden. Kiedy nagrywaliśmy „ Facelift” i „Dirt” pokazał mi kilka barytonów Jerry- ’ego Jonesa, których użyliśmy do pogrubienia brzmienia. I znów, podobna sytuacja: nie jest to coś oczywistego, bo sygnał jest schowany głębiej w miksie, ale kiedy go wyciszysz to słychać od razu, że coś zniknęło. Dave nauczył mnie wielu sztuczek, jeśli chodzi o nakładanie warstw, multitracking, czy dobieranie różnych wzmacniaczy w celu poszerzenia pasma częstotliwości. Oczywiście od tamtych czasów sam także sporo odkryłem, ale niewątpliwie zawdzięczam tę inspirację jemu.
Jednym z interesujących aspektów Twojego stylu jest kontrastowanie partii optymistycznych dysonansami…
Jerry: Miks piękna i brzydoty. Myślę, że to właśnie jest trademarkiem Alice in Chains. Kiedy grasz riff tak brzydki, że aż piękny – coś w stylu „Check My Brain” – całkowicie odmienia to twoją perspektywę. Tego typu ciężkie riffy to coś co zostało mi po Black Sabbath. Ten zespół zawsze był ważną inspiracją. Uwielbiam mieszać te składniki – coś ciężkiego, mrocznego, molowego, z nagłą zmianą na dur. Albo wręcz granie durowych fraz do molowego podkładu – tego typu twisty to nasz znak firmowy. Po części zawdzięczam to mojej nauczycielce ze szkoły, która prowadziła chór. Zawsze kochałem muzykę klasyczną, ale wychowano mnie na country. Zarówno mama jak i tata, oboje byli wielkimi fanami country. Z kolei moja nauczycielka, Joanne Becker, dawała nam do grania mroczne, barokowe kwartety, z którymi startowaliśmy w stanowych konkursach. Pani Joanne miała też drugie oblicze – uwielbiała Police i puszczała sporo dobrej muzyki na lekcjach. Tak czy inaczej, ten barokowy element jest nadal obecny w mojej duszy.
Wieńczący płytę „All I Am” z pewnością jest mrocznym, ale i bardzo emocjonalnym kawałkiem. Co chciałeś przezeń wyrazić?
Jerry: „Uwielbiam ten numer, człowieku. Kiedy go nagraliśmy, od razu stało się jasne: to musi być utwór na koniec płyty. Niemal epicka, siedmiominutowa kompozycja z tekstem, który wyciska łzy. To kawałek o każdym z nas – starzejemy się, przeżywamy trudności i zaczynamy coraz wyraźniej dostrzegać to gówno wokół nas. Czasem odbiera to człowiekowi wiarę i trzeba się skonfrontować z pytaniem o sens. Podmiot liryczny pyta: „Czy to wszystko czym jestem?” Mozolna dłubanina i ciągnięcie tego wózka przez 31 lat. Jest w tym jednak swoiste piękno. Wszystko na tym świecie ma swoją cenę. Nieważne czym się zajmujesz w życiu, musisz za to zapłacić. Być może czasem cena była zbyt wysoka, ale nadal tu jestem i nadal walczę.
ARSENAŁ: KILKA PEREŁEK Z RIGU AIC 2018
1. FRAMUS TALISMANWilliam: Od kiedy zacząłem grać na Framusach, na każdych targach NAMM byłem namawiany przez Marcusa Spanglera, szefa projektantów marki: „Powinieneś zbudować coś swojego.” Zawsze odpowiadałem, że jak tylko coś mi wpadnie do głowy, natychmiast mu o tym powiem. No i wpadło, mniej więcej rok temu. Ideą jaka mi przyświecała było stworzenie czegoś, co mogłoby zastąpić inny mój kluczowy instrument: Gibsona Les Paul. Chciałem mieć coś z tego typu ponadczasowym brzmieniem, ale nieco bardziej ergonomicznym i lżejszym korpusem.
2. G&L RAMPAGE BLUE DRESS SIGNATURE
Jerry: G&L został zaprojektowany w celu uzyskania cech kojarzonych z Les Paulem w gitarze typu „Strato”. Stąd zastosowana tu mahoniowa podstrunnica.
3. 1987 GIBSON LES PAUL CUSTOM
Jerry: Mam cztery LP, wszystkie z tego samego rocznika. Jeden jest biały z burstem, drugi czarny, trzeci transparentny niebieski i ten tutaj: transparentny czerwony. Używałem pickupów Motor City, ale lubię eksperymentować, więc może się tam znaleźć cokolwiek.
4. FRIEDMAN DOUBLE J
Jerry: Dave Friedman i ja współpracujemy od wielu lat. Zbudował praktycznie każdy zestaw gitarowy jakiego w AIC używałem. Któregoś razu oświadczył, że ma zamiar zacząć robić wzmacniacze i chce coś dla mnie zbudować. Tak powstał „JJ”: droższa i poważniejsza konstrukcja, a nie jakieś tanie zagraniczne zabawki. Kiedy kupujesz taki wzmacniacz albo jeden z moich efektów to masz gwarancję, że jest to dokładnie taki sam sprzęt na jakim ja sam gram. Ten Friedman zagrał w większości kawałków na nowej płycie.
5. METROPOULOS DVL-1
William: George Metropoulos jest jednym z lepszych konstruktorów żyjących obecnie. Jest autorytetem w dziedzinie wzmacniaczy gitarowych, a jego konikiem jest Marshall, szczególnie z okresu drugiej połowy lat 60., kiedy ich produkty zabijały konkurencję jednym dźwiękiem. Metropoulos to wzmacniacz dość uniwersalny, a jednocześnie intuicyjny. Chciałem mieć coś w stylu Marshalla, ale bez miliona gałek i przełączników. Wydaje mi się, że tutaj udało się osiągnąć kompromis pomiędzy maksymalną funkcjonalnością, a minimalizmem designe’u. „68 Mode” to pomysł George’a, który posiada jeden z tych wzmacniaczy Marshalla z lat 60., na którym Van Halen nagrał pierwsze swoje płyty. Z kolei „65 Mode” to mój pomysł – chciałem mieć ten charakterystyczny środkowy boost. Potem jeden krok w lewo do „66 Mode” i mamy coś w stylu Bassmana, czyli konstrukcji kopiowanej wówczas przez Marshalla. Jeśli się dobrze pokręci gałkami można uzyskać także barwy w stylu VOX czy JTM45. Te opcje bardzo przydają się w zespole takim jak Alice in Chains.