Jimi Hendrix

Wywiady
2009-02-27
Jimi Hendrix

Człowiek legenda, pionier, geniusz, najlepszy gitarzysta wszech czasów - tak najczęściej mówi się o Jimim Hendriksie. Ale jaki on był naprawdę?

Wyobraźmy sobie, że Jimi Hendrix żyje. Co robiłby dzisiaj? Czy byłby emerytem grającym w bingo, czy może prowadziłby spokojne życie gdzieś na wsi? A może występowałby na stadionie Wembley, a jego koncert otwierałby zespół The Rolling Stones? Kto wie, jak potoczyłyby się losy tego najbardziej wielbionego w swoich czasach muzyka na tej planecie.

W czasie swojej krótkiej, acz burzliwej kariery Hendrix przyzwyczaił swoich fanów do ekstrawaganckich ubrań w psychodelicznych kolorach, eksperymentów z narkotykami i przede wszystkim do hipnotyzujących występów. Artysta był dzieckiem lat 60., hipisem i rewolucjonistą. Mówiąc językiem tamtej epoki, wybrał miłość, a nie wojnę.

Zacznijmy jednak od początku. Jakim dzieckiem był Hendrix? Dorastał w powojennym Seattle jako całkiem przeciętny uczeń, nieco niezdarny nastolatek, a później wystraszony szeregowiec w amerykańskiej armii. Jak najbliżsi odbierali go jako gwiazdę? Co czuli, kiedy wracał do Seattle ze światowej trasy koncertowej? W niniejszym artykule chcemy pokazać Jimiego Hendriksa jako człowieka, nie jako legendę. Interesuje nas to, kim był ten artysta za kulisami, pokazać, co kierowało nim i jak udało mu się stać ikoną rocka.

James Marshall Hendrix urodził się 27 listopada 1942 roku w Seattle. Jego ojciec Al - robotnik z Vancouver - przeprowadził się do Seattle w 1940 roku i ciężko pracował, żeby utrzymać żonę wraz z piątką dzieci. Rodzina i koledzy przezywali Jimiego "Buster" (ang. frajer, gamoń). "Kiedy miał osiem lat, poprosił, żeby go tak nie nazywać, bo dzieci w szkole się z niego śmiały" - mówi Bob Hendrix, kuzyn Jimiego, autor projektu Experience Hendrix Project w Seattle.

Już jako dziecko Jimi stwierdził, że nie interesuje go puszczana w radiu popowa papka. Wcześnie sięgnął do kolekcji płyt bluesowych swojego taty. "Dorastał, słuchając The Everly Brothers i Elvisa Presleya - kontynuuje Bob. - Kiedy po raz pierwszy usłyszał Jamesa Browna, oszalał na jego punkcie. Nigdy nie słyszeliśmy takiego basu".

Rodzice Jimiego rozwiedli się, gdy miał dziewięć lat, a siedem lat później, w 1958 roku, zmarła jego matka. To wydarzenie miało wielki wpływ na późniejsze życie Jimiego, który wyrósł na wrażliwego i nieśmiałego chłopaka. Kochał sport, grał w baseball, koszykówkę i amerykański football. Jednak gdy dostał od taty swoją pierwszą gitarę, jego miłość do sportu osłabła i oceny w szkole zaczęły się znacznie pogarszać. Była to gitara akustyczna kupiona za 5 dolarów.

"Gdziekolwiek szedł, zawsze miał gitarę przewieszoną przez ramię. Praktycznie się z nią nie rozstawał - wspomina Bob. - Jeszcze bardziej zwariował na punkcie gitar, kiedy w następnym roku dostał swoją pierwszą gitarę elektryczną, białego Supro Ozarka. Grał ze słuchu, nigdy nie brał żadnych lekcji gry. Włączał płytę Muddy’ego Watersa i cofał igłę adaptera tyle razy, ile było trzeba, żeby idealnie odtworzyć daną zagrywkę. Chcieliśmy, żeby pograł z nami w kosza, wyciągaliśmy go na dwór, ale nic nie mogliśmy wskórać, dopóki nie opanował danej zagrywki do perfekcji".

Tak więc miłość do muzyki zdominowała życie młodego Hendriksa i wpływała na wszystkie jego codzienne wybory. Jimi nie skończył szkoły średniej - zamiast do szkoły kierował swoje kroki do klubu Birdland, gdzie odbywały się koncerty na żywo. Był wprawdzie zbyt młody, żeby wejść do środka, ale to mu w niczym nie przeszkadzało. Siadał w uliczce na tyłach klubu i po prostu słuchał muzyki. Ze szczególne uwagę wsłuchiwał się w partie gitary, by później odtworzyć je w domu. W końcu zaczął grać w lokalnych zespołach: The Velvetones i The Rocking Kings. Od początku był wyjątkowy, miał ekstrawagancki styl ubierania się i grał lewe rękę na gitarze przeznaczonej dla instrumentalistów praworęcznych. "Nie można po prostu powiedzieć, że dla Jimiego muzyka była najważniejsza w życiu, ponieważ byłoby to za mało powiedziane. Muzyka była jego życiem. Poprzez muzykę wyrażał samego siebie" - tłumaczy Bob.

Jimi miał powodzenie u kobiet. Dystans do wszystkiego i zadowolenie z siebie sprawiły, że kobiety do niego lgnęły. "Był typem faceta, który wzbudzał sympatię u kobiet - mówi Bob, który sam uczestniczył w imprezach organizowanych przez Jimiego - One miały do niego wielką słabość. Był utalentowany i miał niezwykle ciekawą osobowość - nie był agresywny, nie był szorstki, po prostu był sobą. Nie pamiętam nawet, żeby miał jedną dziewczynę, zawsze miał dwie albo trzy (śmiech). Lubił kobiety, i to bardzo!".

Pewnego razu po imprezie Jimi został złapany w skradzionym samochodzie. Zaproponowano mu ultimatum: albo pójdzie do wojska, albo na dwa lata do więzienia. W ten sposób Jimi trafił do wojska. Był rok 1961 i muzyk miał wtedy osiemnaście lat. W wojsku poznał Billy’ego Coksa, który później miał grać na basie w zespole Jimiego, a prywatnie był jego najlepszym przyjacielem przez długie lata. Dzielili pasje muzyczne: obu fascynowała twórczość Kinga Curtisa, zespołu Booker T. & The MGs, a także bluesmana Bobby’ego "Blue" Blanda. Billy opowiada o swoim pierwszym spotkaniu z Jimim: "Wszedłem do lokalnego domu kultury, a tam siedział jakiś facet i grał na gitarze. Było w nim coś wyjątkowego, choć znał tylko trzy skale na krzyż".

Po odbyciu służby Jimi i Billy pojechali do Nashville, gdzie założyli zespół rhythmandbluesowy o nazwie The King Kasuals. Grywali w okolicznych klubach, ale Jimi szybko poczuł się znudzony i doszedł do wniosku, że chce spróbować swoich sił w Nowym Jorku.

Był rok 1964. W Nowym Jorku Hendrix pracował jako gitarzysta sesyjny i miał okazję grać z największymi gwiazdami tamtego okresu. Chas Chandler, basista grupy The Animals, docenił jego nieoszlifowany talent i zaproponował przeprowadzkę do Londynu, gdzie pomógł artyście założyć nowy zespół, The Jimi Hendrix Experience. "Na scenie Jimi preferował krzykliwe kolory i ekscentryczne stroje, ale prywatnie był cichym i nieśmiałym facetem - mówi Billy. - Można powiedzieć, że był jak Dr Jekyll i Mr Hyde. Kiedy Jimi wychodził na scenę, zamieniał się w kogoś zupełnie innego. W ogóle nie przypominał tego łagodnego i skromnego gościa, jakim był prywatnie".

Hendrix nie lubił konwencjonalnych rozwiązań. Jego nowatorstwo przejawiało się nie tylko w zakresie technik gry na gitarze, ale również podczas pracy w studiu. Jako producent dużo eksperymentował z efektami stereofonicznymi oraz phazerem. "Był niezwykle zdeterminowanym muzykiem - mówi Bob. - Przez całe życie usiłował przełożyć na instrument brzmienia, jakie powstawały w jego własnej głowie. Wizualizował muzykę i dosłownie widział ją w kolorach. W studiu potrafił powiedzieć, że do tej partii trzeba dodać trochę czerwonego, natomiast tamtej zagrywce brakuje niebieskiego".

Popularność Hendriksa rosła i w końcu osiągnęła absolutne wyżyny. Jednocześnie muzyk zaczął być kojarzony z narkotykami, szczególnie z LSD. Jeden z jego największych przebojów "Purple Haze" opowiada o doznaniach artysty po zażyciu tej substancji. "Pisanie o narkotykach to nie był najszczęśliwszy pomysł - przyznaje Billy. - Ludzie z wytwórni płytowej powiedzieli Jimiemu, że ma pisać o wszystkim, co mu się przydarzy. Więc kiedy wziął kwas, napisał o tym. Jednak później wizerunek narkomana przylgnął do niego na dobre. Media usiłowały zrobić z niego narkotykowego guru, a on nim przecież nie był! Nadal był normalnym i spokojnym facetem".

Niezależnie od tego, jak bardzo był popularny, Jimi podobno w ogóle się nie zmienił. Nie dbał też zbytnio o pieniądze. Kiedy wrócił do Seattle - już jako megagwiazda - przyjaciele z dawnych lat prosili go o pieniądze, a on chętnie im je dawał. "Kiedy przyjechał do Seattle, czekał na niego apartament hotelowy i limuzyna. On jednak poszedł prosto do domu swojego ojca - wspomina Bob. - Pytaliśmy go o Claptona i The Beatles, ale on chciał wiedzieć, jak nam się żyje i co słychać w domu. W ogóle się nie zmienił, to był cały czas ten sam Jimi, którego znałem z dzieciństwa. Wszędzie, gdzie szedł, zaczepiali go ludzie, lecz jemu to nie przeszkadzało. Jeździł starą furgonetką swojego ojca i spał w suterynie. Ludzie zrobili z niego dziwaka, ekscentryka, a on w rzeczywistości był jednym z najzabawniejszych i najserdeczniejszych ludzi, jakich znałem".

Minęły już prawie cztery dekady od śmierci Hendriksa, ale okoliczności związane z jego odejściem wciąż pozostaje niewyjaśnione. Bob tłumaczy: "Na pewno nie umarł z przedawkowania narkotyków. Zjadł po prostu dobrą kolację, napił się czerwonego wina i wziął pastylki nasenne. Janis Joplin i Jim Morrison oboje umarli z przedawkowania. Myślę, że Jimiego wrzucono po prostu do jednego worka". Niektórzy twierdze, że ktoś był w to zamieszany, inni zaś, że był to tragiczny wypadek. Jimi zmarł 18 września 1970 roku, a więc pięć tygodni przed swoimi dwudziestymi ósmymi urodzinami. Muzyka straciła jednego z najbardziej wyjątkowych artystów, jacy się kiedykolwiek narodzili. Jeśli w niebie jest scena, Jimi na pewno na niej gra.

 

Akord Hendriksa, czyli dur i moll w jednym...

 

Jedną z rzeczy, jakie Jimi po sobie zostawił, jest akord dominantowy z podwyższoną noną - 7(#9). Niektórzy muzycy określają go mianem dominanty durowo-molowej, ponieważ składnik podwyższonej nony jest tak jakby tercją małą... Niezwykłość rozwiązania stosowanego przez Hendriksa polegała więc na tym, że jednocześnie poruszał się w dwóch trybach: molowym i durowym. Przykładowo, akord G7(#9) zawierał dźwięki: g, b, d, f, ais, przy czym Hendrix często pomijał w nim kwintę (w tym przypadku dźwięk d). Jimi stosował ten akord bardzo często, a pierwszy raz można go było usłyszeć w 1964 roku, gdy grał w utworze zespołu The Isley Brothers zatytułowanym "Testify". Inne znane kompozycje, zawierające to rozwiązanie, to "Purple Haze" oraz "Foxy Lady" (lub "Foxey Lady", tytuł w Stanach Zjednoczonych). Oba są świetnym przykładem na to, jak Jimi lubił rozbudowywać akordy i jak uwielbiał dodawać do muzyki nowe odcienie barw.

 

Najlepsze i najsławniejsze momenty w życiu Hendriksa

 

Festiwal Woodstock, 1969 rok
Dwugodzinny występ Hendriksa uważany jest za jeden z najwspanialszych momentów w historii rocka. Jego fragment został wkomponowany w "The Star Spangled Banner", hymn narodowy Stanów Zjednoczonych.
Festiwal Monterey, 1967 rok
Występ na tym legendarnym festiwalu rozsławił Jimiego na cały kraj. Po zakończeniu gry muzyk oblał swoją gitarę paliwem z zapalniczki, podpalił ją, po czym uderzył nią o scenę. Kawałki, które z niej pozostały, rzucił w tłum... "Voodoo Child (Slight Return)". Te rewolucyjne partie gitarowe nasączone efektem wah brzmią niesamowicie również i dzisiaj. Joe Satriani nazwał ten utwór "świętym gralem gitarowej ekspresji i techniki".
The Lulu Show, 1969 rok
Jimi wystąpił w programie telewizyjnym o tym właśnie tytule. Nagle, w połowie utworu "Hey Joe", przerwał i zagrał "Sunshine Of Your Love" dedykowane grupie Cream, która właśnie się rozpadła. Zaskoczeni producenci nie zdążyli wyciągnąć wtyczki od wzmacniacza!

 

The Hendrix Experience


PODJĘLIŚMY SIĘ TRUDNEGO ZADANIA WYBRANIA TRZECH NAJWAŻNIEJSZYCH PŁYT Z DOROBKU ARTYSTY...

"Are You Experienced" (1967)
To pierwsza płyta wydana pod szyldem The Hendrix Experience. Królują na niej trzyminutowe przeboje w stylu "Foxy Lady", obok których znajdują się takie znane utwory artysty, jak: "Hey Joe", rockowy hit "Purple Haze" oraz wspaniała ballada "The Wind Cries Mary". Jest to bez wątpienia pozycja obowiązkowa w kolekcji każdego miłośnika muzyki rockowej.

 

 

 

"Axis: Bold As Love" (1967)
Druga płyta zespołu jest jeszcze bardziej eksperymentalna niż pierwsza. Jimi nie bał się odważnych zabiegów realizacyjnych w studiu, takich jak np. umieszczanie partii gitar w przeciwfazie czy puszczanie ścieżek od tyłu. Hendrix dojrzał też jako kompozytor i to wyraźnie słychać na płycie. Muzyk prezentuje tu bardziej ekspansywny i przemyślany styl gry. Dobrym tego przykładem są ballady "Little Wing" i "Castles Made Of Sand".

 

 

 "Electric Ladyland" (1968)
Na tym krążku technika gry Hendriksa osiągnęła wyżyny i właśnie dlatego uważany jest on za jego szczytowe osiągnięcie. Muzyk eksperymentował z różnymi gatunkami muzycznymi, a najważniejszym momentem na tej płycie jest piętnastominutowa improwizacja, która stała się jego utworem rozpoznawczym - "Voodoo Child". Znalazł się tu również bardzo udany cover Boba Dylana "All Along The Watchtower". Płyta nowatorska, wizjonerska i... genialna.

 

 

Nick Cracknell