Zagrali przed Uriah Heep i Wishbone Ash. Zapowiedzieli kolejny album "Half - Live". Bielski Lizard w ciągu ostatnich dwóch lat porządnie się rozszalał. Wręcz torpeduje swoich fanów kolejnymi inicjatywami. I dobrze, bo po wielu wiosnach posuchy, czuć że ta świetna, może nawet kultowa, prog-rockowa kapela wreszcie oddycha pełną piersią.
Jak się okazało, Lizard nie tylko świetnie gra, ale równie udanie mówi, bo rozmowa z motorem napędowym zespołu, Damianem Bydlińskim, i młodą krwią w zespole, Danielem Kurtyką, gitarzystą spijającym Bobo Fruta, gdy Lizard się formował, to fantastyczna opowieść. Nie często można porozmawiać sobie o Robercie Frippie, Micku Boxie, Andym Powellu czy Rogerze Deanie. O przeżyciach jakich dostarczają koncerty z Wishbone Ash, Uriah Heep, Porcupine Tree, Emerson Lake & Palmer. Porozmawialiśmy też o samym Lizardzie - tym, który był i tym, który nadchodzi, a wreszcie i o gitarach podłączanych do "pradawnego dziadostwa".
Jesteście w przededniu występów przed legendarnymi Wishbone Ash. Jest trema?
Damian Bydliński: Jak przed każdym koncertem daje się wyczuć element podniecenia, ale jest to raczej zdrowy objaw. Taka lekka trema trzyma człowieka w ryzach i nie pozwala na nonszalancję. Wishbone Ash mieliśmy już przyjemność supportować równo rok temu w warszawskiej Proximie. To był bardzo udany koncert, a występ Ashów zapamiętamy na bardzo długo - wysłuchaliśmy go razem z publicznością z wypiekami. To zespół, który prezentuje wysoki poziom wykonawczy i artystyczny. Czuć było magię i piękne było to, że słuchały tej muzyki trzy pokolenia, jednakowo oczarowane.
…całkiem niedawno supportowaliście inną wielką kapelę, Uriah Heep. Jak wam było na jednej scenie, i jak widownia reagowała na muzykę Lizard?
To było ważne wydarzenie, co najmniej z dwu powodów: po pierwsze, fakt zagrania przed tak utytułowanym zespołem. Dla mnie osobiście, jako fana UH, było to w pewnym sensie spełnienie marzeń, ale również dlatego, że zgromadzona tam publika kompletnie nie znała naszego, lizardowego materiału. Bardzo lubimy takie wyzwania - przyjemnie gra się dla ludzi, którzy nas lubią i szanują, ale prawdziwym wyzwaniem jest zaczarować ponad tysiąc osób, które przyszły posłuchać klasycznego hard-rocka, mającego mało wspólnego z naszą muzyką. Nam się to udało - rzadko bywa, że na supporcie sala jest pełna i nikt nie wychodzi, a po zakończeniu następuje owacja. A tak właśnie było.
Daniel Kurtyka: Ostatnio mieliśmy kilka okazji zagrać przed gwiazdami światowego formatu. Niesamowite jest to, że widownia na koncertach takich zespołów jak Uriah Heep czy Fish to ludzie poszukujący w muzyce pewnego przekazu. Oni naprawdę słuchają, a nas tym bardziej motywuje to do dania z siebie 110%.
Wishbone Ash i Uriah Heep to wdzięczne tematy dla gitarzystów. Dwie wielkie, bez wątpienia kultowe kapele, w których praktycznie od przełomu lat 60/70 grają ci sami gitarzyści. Andy Powell i Mick Box byli dla was kiedykolwiek inspiracją?
Nigdy nie rozumiałem dlaczego UH i WA zawsze spychani byli przez polskich recenzentów do takiego "drugiego szeregu". Gdyby spojrzeć na moją półkę z winylami to leżą tam dyskografie m.in. The Beatles, Yes, King Crimson i właśnie Uriah Heep i Wishbone Ash. Styl gry Micka Boxa bardzo mi odpowiada - pozorna prostota riffów jest, według mnie, kwintesencją tego o co chodzi w rocku. A zainteresowanych odsyłam do bardzo przeze mnie lubianych płyt "High and Mighty" oraz "Return to Fantasy". Andy Powell i WA pojawili się w moim życiu później niż UH. Pierwszą płytę WA usłyszałem pod koniec lat osiemdziesiątych i był to album "Theres the Rub". Utwór "Persephone" rozwalił mnie na kawałki. Fenomenalny gitarzysta. Prezentuje genialną starą szkołę - nieosiągalną dla dzisiejszych wyścigowców.
Dla mnie, jako nauczyciela gry na gitarze, każde zetknięcie się z nowym muzykiem jest możliwością wnikliwej analizy jego stylu i brzmienia. Pamiętam z dzieciństwa jak mój tata zachwycał się hard rockowymi zespołami lat '70. Wśród nich zawsze wymieniał właśnie Uriah Heep i Wishbone Ash. Często mówił, że siłą tych zespołów są gitarzyści. Dopiero teraz, po zobaczeniu tych panów na żywo, wiem co miał na myśli. To zdecydowanie najwyższa półka i na takich muzykach powinny wzorować się młode pokolenia. Kilku gości na scenie, wszystkie partie wykonane w pełni na żywo… Uwierzcie, to robi wrażenie!
To rzeczywiście musiało być przeżycie. Jednego dnia ojciec słucha tych facetów, a kilka lat później Ty dzielisz z nimi scenę. Lizard grali kiedyś przed Emerson, Lake & Palmer czy Porcupine Tree; dla Ciebie, jako stosunkowo młodą twarz w zespole, to coś nowego spotykać takie legendy.
Dzielić scenę z kimś kogo twarz zna się z dawnego MTV czy obecnych YouTube’ów to zdecydowanie coś wyjątkowego. Natomiast jeszcze większym przeżyciem jest moment, kiedy okazuje się, że ci goście są po prostu świetnymi ludźmi, z którymi można sobie pogadać o muzyce, sprzętach czy choćby o pogodzie. Na właśnie takich muzyków mamy szczęście trafiać.
Czy gdy dostałeś propozycję dołączenia do Lizard długo się zastanawiałeś? Gdzie Cię wypatrzyli?
Nie zastanawiałem się ani chwili. Wcześniej grałem z Mariuszem (Szulakowskim - perkusistą Lizard - przyp. red) w innym projekcie i tyle naopowiadał mi o bielskich Jaszczurach, że był to dla mnie zupełnie inny świat. Kiedy zadzwonił do mnie Damian, nie ukrywałem banana na twarzy. Bardzo sobie szanuje możliwość gry w takim zespole. Historia mojego dołączenia do bandu jest dość prozaiczna. Kiedy działasz na scenie muzycznej, znają cię ludzie w sklepach muzycznych, lutnicy itd. Itp. Wychodzi na to, że byłem godny polecenia (śmiech).
Z Uriah Heep wiążę się również postać Rogera Deana, Damian, mówi Ci to coś?
Oczywiście. Dean to dla mnie ważna postać. Kolekcjonuję płyty, których okładek jest autorem. Wszyscy znają go głównie jako twórcę okładek i logo Yes, a jest to przecież autor licznych grafik wielu innych, bardziej i mniej znanych wykonawców. Muszę się przyznać, że kilka razy zacząłem słuchać, bo skusiła mnie intrygująca grafika - tak było przykładowo w przypadku Osibisy i latających słoni (Chodzi o znakomity motyw z pierwszych okładek Osibisy, stworzonych przez Deana - przyp.red). Czy twórczość Deana miała wpływ na nasze okładki? Zapewne tak. Choć w tym wypadku nie chodzi o kopiowanie stylu, a raczej próbę kontemplowania tych odrealnionych bajkowo-futurystycznych historii. Dobrze wymyślona okładka dopełnia muzyczna opowieść - to truizm ale trzeba go czasem powtarzać, bo zapominamy o tym. I nie chodzi o photoshopowe szaleństwo, bo to oczywista śmieszność - chodzi o to, żeby okładka była dopełniającym całość elementem.
Gdybyście tak mieli sięgnąć pamięcią do początku instrumentalnego rzemiosła. Słuchacie kogoś i myślicie sobie: "Cholera, chciałbym tak brzmieć!".
Cenię sobie wszystkich muzyków, którzy wykreowali "swoje brzmienie". Kiedy słyszysz dźwięki gitary Hendrixa, Zakka Wylde’a czy Matta Bellemy’ego od razu wiesz kto jest za sterem tego okrętu. Nie chciałbym nikogo kopiować, ale dojść do własnego, tak charakterystycznego brzmienia… marzenie!
Właściwie ten okres mam już za sobą. W przeszłości oczywiście chciałem grać i brzmieć jak Robert Fripp, Adrian Belew czy Frank Zappa, ale już mi to przeszło.
(Ktoś krzyczy za naszymi plecami: Kłamie! Nie przeszło! Cały czas chce brzmieć jak Fripp!)
Choć, jeśli mam być szczery, to jest taki gitarzysta, którego gra i brzmienie gitary zawsze wywołuje u mnie dreszcz podniecenia i jest nim Jeff Beck.
Lizard jest dziś zespołem z własnym, rozpoznawalnym stylem, budowanym zresztą na przestrzeni ponad 25 lat, choć miłość do King Crimson czasów Patta Mastelotto chyba nigdy z was nie wywietrzała?
Miłość do KC w całej rozciągłości istnienia tego zespołu trwa we mnie nieustannie. Ten okres dotyczący płyty "Thrak" jest jak gdyby szczególny, bo wtedy Lizard wydał pierwszą płytę i w ogóle był to właśnie wcześniej omawiany okres poszukiwania przez nas stylu. Tu chodzi chyba o to, że wszystkie produkcje związane z DGM (Discipline Global Mobile - przyp. red) są bardzo inspirujące - niezależnie od wybranego artysty. Ważnym momentem było usłyszenie KC na żywo w 95 roku w Berlinie. Pojechaliśmy na ich koncert z naszym perkusistą Mariuszem Szulakowskim i można śmiało powiedzieć, że wyszliśmy z tego koncertu odmienieni. To może nie przełożyło się bezpośrednio na pierwszą płytę, ale na "Psychopuls" już na pewno, a i w późniejszych naszych działaniach, aż do dziś włącznie, zapewne cały czas wychwycić można pewne "karmazynowe" pierwiastki.
Nasz set koncertowy najczęściej zamyka "21st Century Schizoid Man". Muszę przyznać, że z wszystkich coverów jakie kiedykolwiek miałem przyjemność grać, ten zaliczam do najbardziej wymagających. Wcale nie chodzi mi tutaj o technikę - swoją drogą też trzeba się napocić żeby w środkowej zadymce zgrać się z kolegami, ale przede wszystkim o poziom muzykalności i dynamiki tego utworu. Co jakiś czas wracam do oryginału i za każdym razem odkrywam coś nowego. Od czasu do czasu odpuszczamy z chłopakami próbę, żeby po prostu obejrzeć jakieś koncertowe DVD czy posłuchać jakiejś płyty. King Crimson zawsze będzie zajmował specjalne miejsce na liście naszych inspiracji… a Robert Fripp. No cóż… Kto nie zna niech posłucha bo absolutnie NIKT nie brzmi tak, jak ten gość.
Lizard to zespół bardziej analogowy czy cyfrowy?
Myślę że jesteśmy - podobnie jak większość dzisiejszych zespołów - mieszanką obu tych brzmień. Raz przeważa koncepcja analogowa, raz cyfrowa. Rejestrując gitary używamy często, gęsto Kempera - jest to technologia zapewniająca pełną kontrolę pracy, a jednocześnie bardzo ułatwiająca życie. Wydaje mi się, że dziś nie ma już tak wyrazistego podziału na te światy. Ten podział: cyfra-analog był bardzo wyraźny jeszcze 10 - 15 lat temu. Dziś nie jest to chyba już tak bardzo istotne.
Wydaje mi się, że z uwagi na nasze inspiracje, szala przechylona jest bardziej w stronę brzmienia analogowego. Oczywiście nie stronimy od nowoczesnych technologii, których możliwości są teraz ogromne.
Wolicie dłubanie w studio, czy koncertowy żywioł? Pytam również dlatego, że spora część waszej dyskografii to albumy koncertowe.
Szczerze mówiąc średnio lubię i jedno i drugie. Pracy w studio rozumianej jako nagrywanie materiału wręcz nienawidzę i staram się żeby ten proces trwał jak najkrócej. Granie koncertów jest zdecydowanie przyjemniejsze, ale najistotniejszą rzeczą, przynajmniej dla mnie, jest moment powstawania nowego materiału, a następnie jego obróbka, wspólne aranżowanie na próbach.
Obie formy ekspresji dają inne możliwości. W zakątku studia mamy więcej czasu na eksperymenty z brzmieniem. Z drugiej strony w sytuacjach live budzi się energia, której nie sposób podrobić. Stąd też w studio preferujemy oldschoolowe nagrywanie na setkę, a ewentualne poprawki czy zmiany w aranżacji wprowadzamy później.
Damian, kiedy sobie luźno rozmawialiśmy wspomniałeś, że lwia część materiału Lizard powstaje na twojej gitarze uzbrojonej w - cytuję: "różne pradawne dziadostwo".
Cały proces powstawania materiału oparty jest o gitarę, multiefekt J-station nieistniejącej już firmy Johnson i stary, anachroniczny syntezator gitarowy Roland GR-30 z 1996 roku. Jest to stare dziadostwo, z którym wstyd byłoby się pokazać na scenie, ale w procesie twórczym sprawdza się fenomenalnie. Od lat niezmiennie gram na Stratocasterach. Są to meksykańskie modele z lat '90. Jestem gitarzystą leworęcznym, więc wszystkie moje gitary zawsze muszą przejść przeróbkę na lewą stronę. Zajmuje się tym Michał Targosz, niezwykle zdolny lutnik. Jeśli chodzi o wzmacniacze to od lat używam dwóch: lampowego Peaveya Deuce YT z 78 roku oraz małego, tweedowego Fendera Bronco z końca lat '90. Zwłaszcza ten drugi wzmacniacz jest nieoceniony w pracy w studio. Zarówno Peaveya jak i Fendera w miarę potrzeby dopalam kostkami EHX.
Daniel, Ty jako główny gitarzysta Lizarda, czym się bawisz na scenie, czym w studio. Słyszałem, że sporo tego masz…
Wbrew pozorom mój zestaw jest prostszy niż się wydaje. Zawsze byłem fanem wszystkich gitarzystów używających połączenia Marshall + Les Paul. Na scenie używam Marshalla JVM 410H z dwugłośnikową paczką. To uniwersalny model, który mogę kontrolować sterownikiem midi. Ten aktywuje daną grupę efektów jednocześnie dobierając odpowiedni kanał w Marshallu. Mózgiem całej operacji jest stary, dobry Nova System z TC Electronic. Wyciskam z tego urządzenia siódme poty, od prostych reverbów czy efektów typu delay, aż po zmasakrowane flangery, harmonizery itd. Do tego kaczka Dunlopa, treble booster i gotowe. Jeśli chodzi o wiosła jestem wierny mahoniowym gitarom z palisandrową podstrunnicą. Kocham Les Paule, ale na potrzeby koncertowe Michał Targosz z Majesty Customs zbudował dla mnie gitarę typu kombajn: mahoń, humbuckery, ruchomy most, rozłączane cewki, piezo… W studio natomiast wszystko można sprowadzić do jednego słowa: Kemper!
W ubiegłym roku wydaliście album
"Trochę żółci, trochę więcej bieli" i właściwie nie wiem jak traktować ten materiał, bo sami nazywacie go "płytą poprzedzającą". Jest tu materiał premierowy, ale również rzeczy zamierzchłe, podane w nowej formie. Czym właściwie jest ten krążek?
Najkrócej: album jest pomysłem, który w ogóle nie był brany pod uwagę, powstałym przypadkowo, pod wpływem impulsu. Jak to zwykle z takimi zaimprowizowanymi na poczekaniu rzeczami bywa, okazał się strzałem w dziesiątkę. Minął rok od czasu jego realizacji, a ja ciągle go lubię. Przygotowywaliśmy się do koncertów z okazji 25-lecia. Długi, przekrojowy materiał. Powstały zmodyfikowane wersje starych utworów, pojawił się pomysł rejestracji tylko dla potrzeb własnych, na pamiątkę. Po odsłuchaniu moja reakcja była momentalna - robimy płytę z tego strzału, trzeba to tylko dosolić i poukładać. Próby z parafrazowaniem Niemena zakończyły się rejestracją czegoś co każdego wprawia w zdziwienie. Czasem tak bywa.
Niezłą zgrywę robicie sobie na okładce albumu. Ostrzeżenia typu: "Muzyka ciężka, trudna i nieprzyjemna", "Album nie zawiera wakacyjnego hitu ‘Słone żuchwy transgenicznych szczebiotek’", a to przecież nie wszystkie smaczki jakie zawiera już samo opakowanie. Ze śmiechu się można popłakać. A w środku, w sensie muzyka, jakby poważniejsza. Skąd te dysonanse?
Śmiech to zdrowie. W naszym obozie zawsze jest wesoło, niech inni pośmieją się trochę razem z nami. Prawda Damian?
O rzeczach fundamentalnych można przecież mówić z humorem i dystansem - robią tak Woody Allen, Almodóvar i jest to śmieszne, ale piękne i przejmujące zarazem. W tej niszy, w której operujemy, zachowanie dystansu i wręcz specjalnie dychotomiczne traktowanie formy i treści jest podstawą. Popadanie w patos jest immanentną, złą cechą muzyki progresywnej od jej początków i dlatego trzeba się temu przeciwstawiać siłą i godnością osobistą. Tak robił Zappa, i to jest dobre, i to trzeba kultywować na ile każdy może.
Pięknie na tej płycie przeszłość gra z nowoczesnością. Są tu fragmenty nawiązujące do klasycznego, słowiańskiego prog rocka lat '70, a z drugiej nowoczesne, jak przykładowo "Trwoga i delikatny przebłysk samokontroli", gdzie aż skrzy się od elektronicznej perkusji i różnej maści bajerów brzmieniowych.
Mimo pozornego miszmaszu, wszystko jest odpowiednio zbalansowane. Nie pojawiają się niepotrzebne nuty, a całość sprawia wrażenie przemyślanego i zaaranżowanego konceptu. A tak naprawdę zaaranżowane zostały tylko dwie części, czyli nowa wersja "Autoportretu" oraz "Bez litości i difenbachia okrucieństwa". Pozostałe części to czysta improwizacja oraz wynikłe z niej towarzyszące ambienty. Oczywiście mógłbym ściemnić i opowiedzieć niezwykłą historię o powstaniu tego materiału, jak niezwykle dogłębnie przemyślałem każdą nutę i jak wiele godzin przedyskutowaliśmy nad sprawą aranżu i zastosowania różnych technik. Ale prawda jest taka, że płyta ta powstała jako klasyczny strumień czystej świadomości. Wariactwo, które na pozór powinno się nie udać, a jednak w rezultacie okazuje się bardzo ciekawą rzeczą.
Na "Trochę żółci" pierwsze dźwięki gitary pojawiają się dopiero po jakichś 10 minutach?! Świetną robotę zrobili dla was Bartosz Dąbrowski (trąbka) i Marcin Żupański (saksofon) - gdyby się trzymać filmowej retoryki, to jest to drugi plan klasy oskarowej. Skąd propozycja współpracy i czy miała być to mniej gitarowa płyta?
Mówisz o gitarze elektrycznej, bo gitara klasyczna wchodzi na samym początku i zagaja wraz z trąbką całą opowieść. Tak, to był zamysł celowy: złamanie lizardowego schematu, gdzie prawie zawsze motywem przewodnim jest mocny, wyrazisty riff gitarowy. Myślę, że udało się to znakomicie, bo dzięki temu wejścia Daniela zyskały dodatkową wagę, a solówki podkreślone zostały w dwójnasób. Sprawdziła się odwieczna receptura na cios i ekspresję w rocku, która mówi, że "im mniej tym paradoksalnie więcej". Podczas takich spotkań jakie miały miejsce przy okazji 25-lecia zawsze pojawiają się elementy improwizacji - tak było i tym razem. Pomysł z saksofonem i trąbką wyskoczył nagle i spontanicznie. Patrząc perspektywicznie chciałbym oczywiście mieć na stałe na pokładzie obu chłopaków, ale jest to niemożliwe - obaj są wolnymi jazzmanami, którzy na pewno pojawią się jeszcze w naszych nagraniach, ale o stałej współpracy, z przyczyn życiowych, nie może być mowy.
Jak sobie wspomnieliśmy, na "Trochę żółci" wróciliście do czasów z pierwszej płyty. Reinterpretowaliście utwór "Autoportret". Daniel, lubisz to co chłopaki grali wcześniej? Chyba nie skłamię jeśli powiem, że gdy Lizard powoływano do życia, to zaczynałeś raczkować?
Pamiętam ten czas kiedy wchodziliśmy nagrywać "W Galerii Czasu"… Piłem wtedy Bobo Fruta (śmiech). Na poważnie, bardzo lubię stary materiał. Uwielbiam analizować grę innych artystów, sam wiele się wtedy uczę, a muzyka Lizardu nie zamyka się w prostych pentatonikach czy skalach modalnych. Transkrypcja niektórych utworów to nie lada wyzwanie. W nowych odsłonach zostawiam wszystkie kluczowe elementy, tu i ówdzie dorzucając coś od siebie.
Daniel jest z natury bardzo skromnym człowiekiem, więc muszę to powiedzieć za niego: wniósł do Lizardu świeżość i nowy pierwiastek pięknego szaleństwa, którego wcześniej nie było. Nowa wersja "Autoportretu" zawiera wtrącony fragment "Chapter III" gdzie gra swoje fenomenalne solo. I m.in. ten właśnie moment sprawia, że utwór nabrał zupełnie nowego charakteru i dostał drugie życie.
Damian, jesteś odpowiedzialny również za teksty, nie da się ukryć, że "Autoportret" to rzecz oparta na literaturze. Często sięgasz po klasykę literatury?
W zasadzie zrobiłem to tylko dwa razy - zupełnie świadomie i z premedytacją. Pierwszy raz we wspomnianym "Autoportrecie" a drugi komponując płytę "Master&M", która jest wariacją na temat "Mistrza i Małgorzaty". Książki od zawsze pochłaniam kilogramami i choćby z tego powodu literatura miała i ma oczywisty wpływ na to co i o czym piszę, ale jeśli chodzi o samą istotę tekstów to raczej skupiam się na publicystyce albo stwarzam własną opowieść, tak jak to miało miejsce na "Tales from Artichoke Wood". Postępująca degrengolada w czytelnictwie wyzwala u mnie naturalną potrzebę misji, więc na pewno podobny w formie tekstowej projekt do "M&M" kiedyś się pojawi.
Propos klasyki - wasze poprzednie albumy są trudno dostępne, bądź prawie niedostępne. Szykujecie w tej kwestii jakąś rewolucję? No i wspomnijmy, że po raz pierwszy ukazaliście się na winylu.
Tak. Winyl - jego ukazanie się na rynku to bardzo miły fakt. Z jednej strony chodzi oczywiście o odrobinę bufonady związaną z renesansem nośnika, ale tak naprawdę - patrząc na oba wydania naszej płyty - widać jak na dłoni ile traci tradycyjne wydawnictwo CD przy wydaniu winylowym. Wszystkie zalety dawnej płyty winylowej: rozkładana okładka, dodatki w postaci niepotrzebnych, ale jakże ważnych dla kolekcjonera dupereli, wreszcie sam dźwięk analogu; sprawiają, że być może powróci na czas jakiś tendencja na wydawanie muzyki w tym formacie. Mnie by to nie przeszkadzało. Nasz obecny wydawca, firma Audio Cave, chce dokonać wznowień wszystkich dotychczasowych tytułów, cały czas są prowadzone rozmowy, myślę że w przeciągu roku temat będzie załatwiony. Priorytetem jest jednak nowa płyta (ukaże się zarówno na winylu, jak i CD) i właściwie cały najbliższy czas podporządkowany będzie jej wydaniu, a następnie promowaniu.
No właśnie, była "płyta poprzedzająca", ale już zaanonsowaliście nowy album "Half - Live". Co to będzie?
Płyta jest skończona koncepcyjnie i aranżacyjnie od dawna - czeka na finalną realizację w studio. Prezentacją fragmentów okładki denerwujemy fanów od ponad roku. Tak się jednak złożyło, że po drodze wypadła nam "Trochę żółci..." oraz koncerty - więc cały czas odkładaliśmy jej wydanie. Nie ma też co ukrywać, że finanse również zaważyły na tym, że ciągle jej jeszcze nie ma w sprzedaży. Ze zrozumiałych względów nie powiem ani słowa o zawartości, no może tylko tyle, że jeśli ktoś poczuł zdziwienie słuchając "Trochę żółci..." to przy "Half-Live" ze zdziwienia będzie zbierał szczękę z podłogi. Aha - uspokajam - będzie gitarowo. Bardzo.
Nie pozostaje nic innego jak wejść do studia i nagrać. Mamy gotowe całe demo, którego fundament przygotował Damian. Naszym zadaniem jest wpisać swoje partie. Kiedy wszystkie składniki wrzucimy do garnka w Heavens Sound Studio i porządnie zamieszamy powstanie "Half - Live".
Boję się zadać to pytanie, bo po tych wszystkich latach milczenia jakie minęły od czasów "SPAM" (2006) do płyty "Master & M" z 2013 roku, kiedy się uaktywniliście, trudno to jednoznacznie stwierdzić, ale czy Lizard wrócił już na dobre?
Myślę, że tak. Coś się udrożniło, coś odetkało i zaczęło poprawnie funkcjonować. Wspomniałeś "Spam" - w zasadzie mam taki styl pracy, że kończę płytę i myślami jestem już przy następnej, którą mam w głowie. "Master&M" była gotowa w zasadzie już w końcu 2007 roku - kompletne demo powstało latem 2008. Niestety życiowe kłopoty, brak pieniędzy na realizację, a przede wszystkim fakt, że Lizard nie jest żadnym źródłem dochodu tylko fanaberią albo jak kto woli pasją, sprawiło że nastąpiło te siedem lat stagnacji. W obecnym składzie gramy już czwarty rok. To skład, który posiada ważną cechę: jest zarówno przygotowany do pracy twórczej w studio, jak i do grania koncertów, więc w przyszłość patrzę w miarę spokojnie.
Rozmawiał: Grzegorz Bryk
Zdjęcia: Ania Różanowska