Na froncie okładki widnieje napis: "Muzyka ciężka, trudna i nieprzyjemna". Trochę poniżej informacja, że "album nie zawiera suity 'Malezyjska kura'. Nie zawiera także wakacyjnego hitu 'Słone żuchwy transgenicznych szczebiotek'".
Wydawałoby się, że Lizard sobie z nas żarty stroją, w najlepsze łacha drą. A przecież poważnym artystom nie przystoją takie harce. Uśmiech kala twarz prawdziwego artysty, robi z niego niewydarzonego komedianta ze spalonego teatru. Smutek jest przypisany do artysty jak wódka do nieszczęścia. Ergo - Lizard to nie artyści? Zresztą, wystarczy spojrzeć na spis utworów, a tam: "Zdradzeni o świcie, czyli szepty oraz spora dawka jaszczurowego uderzenia" albo "Ziemniak umiera sam? Nigdy!". Hucpa! Czy to mogą być poważne utwory? Oj mogą, proszę na słowo uwierzyć, mogą być poważne jak cholera.
W założeniu album "Trochę żółci, trochę więcej bieli" został pomyślany jako potężna, niespełna czterdziestominutowa suita, rozstrzelana na krótsze i dłuższe rozdziały i podrozdziały, ale zdecydowanie bardziej przekonuje podział jaki zastosowano na edycji winylowej, czyli rozczłonkowanie całości na dwa odrębne kawałki: część pierwszą i drugą. Głównie dlatego, że druga połowa nieco luźniej trzyma się naczelnego wątku, czuć, że to już inna piosenka, gdy tymczasem pierwsze dwadzieścia minut można bez zająknięcia nazwać jedną, koherentną, dwudziestominutową kompozycją. Taki podział ma jeszcze jedną zaletę - dzięki niemu można stworzyć pewną szufladkę dla "Trochę żółci, trochę więcej bieli. Część I", a będzie to szufladka nielicha, bo w niej skryte są - i mam pełną świadomość wypowiadanych słów - największe suitowe arcydzieła w historii polskiej muzyki, wliczając w to "Bema pamięci żałobny rapsod" i "Memento z banalnym tryptykiem". Właśnie tak, nowe nagranie Lizard można przechowywać razem z powyższymi legendami.
Wracając do pytania, czy grupa nagrała poważne utwory? Tak, Lizard stworzyli monumentalną wręcz suitę, która powinna przejść do klasyki polskiego rockowego grania. Podobieństwa nie kończą się zresztą na samej formie kompozycji, ale fakcie, że Lizard to i owo sobie od Niemena i SBB pożyczają. A gdy się tak jeszcze doda słyszalne inspiracje pierwszymi dwoma albumami Budki Suflera (przede wszystkim "Pieśnią niepokorną", "Samotnym domem" i "Cieniem wielkiej góry") to pewnie wielu gotowych jest pomyśleć, że przesadzam, bzdury plotę, a najpewniej to zwariowałem, bo to nie może być aż tak dobre. Fakt jest jednak taki, że Lizard skomponowali dwadzieścia minut ocierające się o muzyczne arcydzieło. Genialny tekst, żywiołowy i pełen rozszalałych emocji wokal śpiewającego po polsku Damiana Bydlińskiego ("Pejzaż z brunatnym horyzontem #2" miażdży i wbija w ziemię podniosłą atmosferą i pokładami wyegzaltowanego liryzmu w stylu wczesnego Cugowskiego i Niemena!), przecudne organowo-hammondowe, analogowe brzmienie, a do tego free jazzowa, ocierająca się o wirtuozerię część instrumentalna w stylu King Crimson wzbogacona dodatkowo o kapitalne popisy saksofonu i trąbki (obie części "Trwogi i delikatnego przebłysku samokontroli" są pod tym względem wspaniałe, a zaproszenie do współpracy Bartosza Dąbrowskiego i Marcina Żupańskiego zdecydowanie podniosło artystyczną wartość krążka).
Część druga, to tak naprawdę osobny utwór, tytułowany jako "O słowach, co z książek do głowy, a z głowy do serca spłynęły". Opowiada historię pewnego malarza - Bydliński śpiewa: "Raz w pewnym mieście gdzieś // żył malarz, który zwodził czas // Wiecznie młody był". Kompozycja jest lizardowską wersją "Portretu Doriana Greya" Oscara Wilde'a. Sięganie po klasykę literatury to dla odpowiedzialnego za warstwę liryczną Bydlińskiego nie nowość, wystarczy wspomnieć poprzedni studyjny album grupy "Master & M" (2013), będący w istocie prog-rockową wariacją na temat "Mistrza i Małgorzaty" (a mnie na samo wspomnienie pobrzmiewa w głowie tekst z tamtego krążka: "Kto nie tańczył baja bongo // Kto nie drażnił małpy z Kongo // Kto nie jeździł do Dżakarty // Kto nie przegrał duszy w karty"). Opowieść o malarzu nie ma już może takiego rozmachu jak pierwsze dwadzieścia minut, ale to wciąż absolutny top polskiej progresji czasów kryzysu kultury muzycznej. Całość wieńczy trzecia i ostatnia część "Pejzażu z brunatnym horyzontem" z jazzowymi dęciakami w atmosferze skąpanych w deszczu krajobrazów z filmów Pasikowskiego muzycznie ilustrowanych przez Michała Lorenca.
Lizard albumem "Trochę żółci, trochę więcej bieli" potwierdzili, że są bodaj największym i najkompletniejszym bandem w Polsce grającym progresywny (miejscami symfoniczny) rock o klasycznym, korzennym wręcz obliczu. Rozumieją tę stylistykę jak nikt inny w kraju i są w jej granicach bezbłędni - mają też zagubiony przez większość muzyków dar rozsądnego balansu pomiędzy wirtuozerią a melodią i wyważone podejście do grania instrumentalnego, które nie przeradza się w chocholi taniec po strunach instrumentu, a idealnie umacnia konstrukcję muzyki. Mało tego, nagrali utwór, który obok "Bema pamięci żałobnego rapsodu" czy "Mementa z banalnym tryptykiem" powinno się prezentować jako modelową i sztandarową w historii polskiej muzyki prog-rockową suitę, ale też jako największe osiągnięcie i portret możliwości gatunku. Stworzyli rzecz ocierającą się o arcydzieło. Druga część krążka traci nieco impet, ale to wciąż fenomenalne granie, które koniecznie trzeba poznać.
Szkoda, że Lizard są tak mało znani (oczywiście w porównaniu do chociażby takiego o dekadę młodszego Riverside - bo przecież do tego bandu wzdycha dzisiejsza prog-rockowa brać w naszym kraju), a poprzednie studyjne krążki grupy (w sile pięciu), są praktycznie niedostępne. To bardzo ogranicza poznanie tej nieprzeciętnej kapeli. Póki co należy się cieszyć tym, co grupa zaprezentowała na "Trochę żółci, trochę więcej bieli", bo jest to absolutnie porywające, angażujące emocjonalnie, nieprzeciętne i ze wszech miar ambitne wydawnictwo!
Grzegorz Bryk