Jeszcze przed premierą 92-minutowego The Book of Souls mieliśmy okazję porozmawiać z wieloletnim gitarzystą zespołu Adrianem Smithem, który zdradził nam kilka ciekawych faktów dotyczących powstawania nowego albumu, stanu zdrowia Bruce’a i drogi jaką formacja musiała pokonać, aby znaleźć się w tym miejscu.
Jesteśmy na kilka dni przed premierą waszego najnowszego albumu
The Book of Souls. Czym różni się to wydawnictwo od poprzednich krążków Iron Maiden?
Na pewno jest zdecydowanie dłuższe (śmiech). Wydaje mi się, że jest to kolejny krok w naszej karierze, który może niekoniecznie rewolucjonizuje brzmienie zespołu, ale zdecydowanie jest jego ewolucją. Nagrywaliśmy ten krążek w tym samym studio, gdzie powstał album Brave New World, więc czuliśmy się tam całkiem swobodnie. Nie ślęczeliśmy jednak szczególnie długo nad materiałem. Po prostu weszliśmy, zaczęliśmy próbować pewnych rzeczy i nagrywaliśmy. Są na tym krążku kawałki, które powstawały na bieżąco podczas sesji nagraniowej, co jest dla nas pewną nowością. Nigdy do tej pory nie zdecydowaliśmy się na taki model pracy i szczerze powiedziawszy rezultat jest dla nas bardzo zadowalający. Czasami producent nagrywał pewne rzeczy bez naszej wiedzy, kiedy sami staraliśmy się jeszcze rozgryźć kierunek danego utworu (śmiech). To było bardzo ciekawe doświadczenie.
Jest to wasz pierwszy studyjny 2-płytowiec. Aby przesłuchać go w całości należy poświecić na to 92 minuty swojego życia. Nie baliście się, że niektórzy fani uznają to za lekką przesadę?
No cóż, jeśli komuś nie przypadnie do gustu zawsze może przesłuchać tylko jedną płytę i drugą wyrzucić (śmiech). Chociaż w ten sposób straci kilka naprawdę fajnych kawałków. Myślę jednak, że większość fanów doceni ten album, gdyż wbrew pozorom jest on bardzo zróżnicowany i jeśli ktoś pokusi się o przesłuchanie go w całości to nie powinien się nudzić.
W jednym z wywiadów Nicko stwierdził, iż jest to najprawdopodobniej najlepszy album jaki kiedykolwiek nagraliście. Powiedziałbym, że to bardzo śmiałe stwierdzenie w przypadku zespołu, który ma na swoim koncie takie klasyki jak The Number of The Beast czy Powerslave. Podpisujesz się pod tym stwierdzeniem?
Na pewno jest to bardzo mocny album i jeden z najodważniejszych jaki nagraliśmy w ostatnich latach. Pamiętam, że nie byłem obecny przy procesie miksowania, ale kiedy usłyszałem obrobione kawałki byłem bardzo zadowolony z końcowego efektu. Mam wrażenie, że kilka naszych ostatnich krążków było niedopracowanych pod kątem technicznym. Materiał brzmiał odrobinę zbyt surowo jak na mój gust. W przypadku The Book of Souls mamy nie tylko mnóstwo energii, ale również świetną obróbkę, co moim zdaniem przekłada się na końcowy sukces tego wydawnictwa. To czy będzie to nasz najlepszy album zweryfikuje czas i nasi fani.
Nagranie tego albumu zajęło wam 5 lat. Czy miało to coś wspólnego z problemami zdrowotnymi Bruce’a? Jak jego choroba wpłynęła na morale zespołu?
Podczas nagrywania albumu nie wiedzieliśmy jeszcze o chorobie Bruce’a, więc nie miało to bezpośredniego przełożenia na proces powstawania materiału. Tak na dobrą sprawę nie ma dobrego powodu, dla którego zajęło nam to aż 5 lat. Pojawiały się po drodze jakieś małe przeszkody, inne zobowiązania i termin ciągle się przesuwał. Jeśli chodzi o Bruce’a to co prawda widzieliśmy, że nie czuje się najlepiej podczas sesji nagraniowej, ale nikt z nas nie podejrzewał, że jego stan może być aż tak poważny. On sam o nowotworze dowiedział się dopiero kiedy wrócił do Londynu i poszedł się przebadać. Był to oczywiście szok dla nas wszystkich. Bruce jest bezwzględnie najbardziej wysportowanym członkiem Iron Maiden, więc naturalnie był ostatnią osobą, którą wytypowałbyś na chorego. Niemniej jednak, osobiście nie miałem wątpliwości, że zwalczy tę chorobę i wróci do śpiewania. Szczęśliwie jego struny głosowe nie ucierpiały, więc jak tylko się pozbiera będziemy mogli wspólnie ruszyć w trasę koncertową.
Wróćmy jeszcze na chwilę do albumu. Na okładce znajduje się w zasadzie tylko Eddie w plemiennych barwach. Jaka była myśl przewodnia stojąca za tym wizerunkiem?
Wizerunek ten jest ściśle połączony z tytułem albumu. Book of Souls (z ang. Księga dusz) była obecna w kulturze Majów. Niestety zasmucę cię wiadomością, iż nie ma w tym jakiegoś drugiego dna (śmiech). To po prostu fajnie brzmiąca nazwa dla albumu, która ciekawie wpisuje się w charakter bojowo nastawionego Eddiego.
Poza byciem gitarzystą, jesteś również autorem i współautorem wielu tekstów na nowym krążku. Czy taki kolektywny model pracy dobrze wpływa na proces twórczy?
Powiedziałbym, że nawet bardzo dobrze. W ten sposób każdy może dorzucić swoje trzy grosze, co nie tylko poprawia atmosferę w studio, ale również jakość tworzonego przez nas materiału. Kiedy jesteś muzykiem musisz się realizować i wyrażać swoje emocje na różne sposoby. Osobiście nie uważam siebie za wirtuoza gitary, dlatego doceniam możliwość udzielania się chociażby przy pisaniu tekstów. To naprawdę miłe uczucie, kiedy słyszysz potem na koncercie ludzi śpiewających słowa, które sam napisałeś.
Kiedy przyjrzymy się bliżej autorstwu utworów na nowym albumie to zauważymy, że Bruce popełnił dwa z nich zupełnie sam. Jest to pierwszy tego typu przypadek od bardzo wielu lat. Co ciekawe jeden ze wspomnianych kawałków otwiera, a drugi zamyka album i trwa 18 minut. Co w twoim odczuciu różni je od reszty materiału?
Jeśli chodzi o otwarcie, czyli "If Eternity Should Fall", to wiem, że Bruce pracował nad tym kawałkiem jeszcze przed wejściem do studia i wspólnie stwierdziliśmy po jakimś czasie, że ciekawie byłoby nim otworzyć album. Z "Empire of the Clouds" nie było już tak łatwo. Pamiętam, że zanim weszliśmy do studia Bruce zagrał mi kilka wczesnych fragmentów tego utworu, ale nie był wtedy jeszcze pewien jak ma to wszystko poskładać w całość. Czasami zamykał się ze swoim pianinem w oddzielnym pokoju i całymi godzinami próbował dopracować ten kawałek. Widać było, że ten proces go pochłonął. Oczywiście nie był to świadomy zabieg, aby zamknąć album 18-minutowym utworem, ale efekt końcowy jego pracy zwalił nas z nóg i byliśmy przekonani, że "Empire of the Clouds" musi być zwieńczeniem tego albumu.
Jak sam zauważyłeś "Empire of the Clouds" trwa 18 minut, co czyni go najdłuższym utworem jaki kiedykolwiek znalazł się na studyjnym albumie Iron Maiden. Czy można stwierdzić, że jest on również jednym z najbardziej progresywnych na waszym nowym albumie?
Myślę, że częściowo jest to prawda. Utwór ten jest małym światem zamkniętym wewnątrz trochę większej przestrzeni jaką stanowi The Book of Souls. Nagrywanie go było dla nas bardzo ciekawym doświadczeniem i sporym wyzwaniem. Bruce musiał zagrać nam najpierw na pianinie całość, abyśmy mogli zrozumieć czego tak naprawdę od nas wymaga. W pewnym momencie zrobił się z tego mały musical, który jest dużo bardziej skomplikowany, niż by się mogło na początku wydawać. Należy również pamiętać, że Bruce nie jest przecież profesjonalnym pianistą, a wykonał swoją robotę po mistrzowsku.
Który z nowych kawałków będzie twoim zdaniem najfajniej grać na żywo?
Wydaje mi się, że "Speed of Light" powinno dać radę. Podobnie "Death of Glory", ale przekonamy się o tym dopiero przed wyruszeniem w trasę, kiedy ogramy sobie wspólnie cały album od początku do końca. Z reguły wybieramy około cztery utwory z nowego albumu, które dołączamy do standardowego setu. Jeśli ludziom przypadną do gustu to zostają na całą trasę. Czas pokaże, co przetrwa próbę ognia (śmiech).
W 1990 roku opuściłeś szeregi Iron Maiden na kilka dobrych lat. Czy przerwa od grania w tak popularnym zespole wyszła ci na dobre?
Zdecydowanie tak. Kiedy odszedłem z zespołu mogłem w spokoju cieszyć się narodzinami mojego syna, ożeniłem się i generalnie mam wrażenie, że w końcu dorosłem. Będąc w zespole nie miałem na to czasu. To był bardzo ekscytujący okres w historii Iron Maiden i tylko rezygnując z gry w zespole mogłem w końcu zejść na ziemię. Ten czas pozwolił mi na wyleczenie się ze złych nawyków i spojrzenie na wszystko z dystansu. Kiedy już w końcu wróciłem do grania z chłopakami mogłem dać z siebie coś nowego i dużo bardziej doceniłem szansę jaką dostałem od życia. Patrząc na to z perspektywy wydaje mi się, że dużo lepiej czuję się grając po tej przerwie, niż przed nią. Kiedy wróciłem w 1999 roku byłem zdecydowanie bardziej pewny siebie. Po drodze zagrałem w kilku różnych projektach i stałem się lepszym gitarzystą. Z czasem pojąłem jak ważne są ćwiczenia i jak istotny jest rozwój warsztatu. To wszystko przełożyło się na lepszą grę i zrozumienie instrumentu.
Czy po tylu latach nadal ćwiczysz grę na gitarze?
Jak najbardziej! Jestem gitarowym samoukiem, dlatego nikt mi nigdy nie wytłumaczył jak istotny dla gitarzysty jest proces ciągłego rozwijania swojego warsztatu. Od czasu powrotu do zespołu udało mi się wypracować pewien reżim treningowy. Wcześniej ćwiczyłem zaledwie kilka godzin w tygodniu, a to zdecydowanie za mało. Wydawało mi się, że skoro jesteśmy w trasie i gramy co kilka dni to nie muszę się tym specjalnie przejmować - myliłem się (śmiech). Ciągłe treningi powinny być nieodzownym elementem życia każdego gitarzysty.
Od przeszło ośmiu lat jesteś endorserem gitar Jacksona. Czy gdybyś mógł uratować tylko jeden instrument ze swojej kolekcji, to byłby to właśnie jakiś model tej marki?
Chyba mimo wszystko zdecydowałbym się na mojego Gibsona Les Paul Goldtop. Nie zrozum mnie źle, Goldtopa ocaliłbym głównie dlatego, że ma on dla mnie wartość sentymentalną - była to moja pierwsza prawdziwa gitara. Kupiłem ją w wieku 18 lat i nadal uwielbiam na niej grać. Pamiętam, że zarobiłem na ten instrument pracując całe lato na budowie, gdzie delegowano mnie do każdej najbardziej gównianej roboty jaka była danego dnia do wykonania. Wierz mi, że bardzo ciężko pracowałem na to wiosło i nie wyobrażam sobie się z nim rozstać.
Lata temu do zespołu ściągnął cię Dave Murray, z którym znasz się niemal całe życie. Czy bez niego miałbyś kiedykolwiek szansę znaleźć się w tak wielkim zespole jak Iron Maiden?
Z Davem znamy się od 14 roku życia. Nasza znajomość zaczęła się kiedy nasi ojcowie zgadali się w pubie i stwierdzili, że skoro obaj interesujemy się muzyką, to może powinniśmy się zaprzyjaźnić (śmiech). Już wtedy Dave był naprawdę niezłym gitarzystą. W dużej mierze to właśnie on zainspirował mnie do sięgnięcia po ten instrument. O ile dobrze pamiętam, to właśnie on nauczył mnie moich pierwszych kawałków, kiedy już podchwyciłem podstawy. Kiedy dorastaliśmy byliśmy jedynymi chłopakami z długimi włosami w okolicy, którzy grali w jakimś zespole. Nasi rówieśnicy byli wtedy zafascynowani muzyką pop. My z kolei jaraliśmy się Deep Purple i Black Sabbath. Podejrzewam, iż częściowo to właśnie ta szczególna więź sprawiła, że w 1980 roku Dave zaproponował mi granie w Iron Maiden. Czy bez tego momentu w moim życiu byłbym teraz w tym samym miejscu? Pewnie nie. Iron Maiden stało się wielką maszyną, która zjednała sobie setki tysięcy sympatyków na całym świecie. Podejrzewam, że grałbym nadal w jakimś zespole, ale pewnie nie tak rozpoznawalnym.
Jak twoim zdaniem ma się dzisiaj muzyka metalowa? Czy ten nurt jest nadal tak silny jak chociażby 20 lat temu?
Myślę, że pewna grupa ludzi zawsze będzie z entuzjazmem podchodziła do muzyki metalowej. Obecnie młodzi wykonawcy mają do dyspozycji dużo więcej sprzętu i technologii niż kiedyś. Z jednej strony jest to świetna sytuacja, bo jesteś w stanie nagrać album we własnym pokoju. Problem pojawia się w momencie, kiedy każdy chce pochwalić się swoimi dokonaniami. W tej chwili rynek jest dosłownie zalewany muzyką i ciężko niekiedy wyłowić z tego potoku coś wartego uwagi. Na całe szczęście zawsze trafi się jakiś talent, który zamiesza w swoim nurcie. Może któregoś dnia będzie to mój syn, który sam gra w całkiem niezłym zespole (śmiech). W sumie synowie Steve’a i Bruce’a też grają w zespołach, więc chyba nie boimy się aż tak bardzo o przyszłość metalu (śmiech). To co mnie osobiście jednak martwi to fakt, że ludzie nie chcą już płacić za muzykę. Nikt nie zastanawia się nad tym ile lat zajęło nam dotarcie do tego miejsca, w którym dzisiaj jesteśmy. Nikt nie bierze pod uwagę tego ile energii i czasu włożyliśmy w to, żeby wszystkie te albumy powstały. Młode zespoły mają z tym niekiedy ogromny problem. Każdy wymaga od nich muzyki za darmo, a wierz mi, że na początku kariery z samych koncertów jest naprawdę ciężko wyżyć.
Wasz nowy album trafi nie tylko na fizyczne nośniki, ale również do serwisów streamingowych. Jak zapatrujesz się na tę rosnącą w siłę formę dystrybucji?
Osobiście wolę płyty na nośnikach, bo otrzymujesz razem z nimi coś więcej. Kiedy otworzysz pudełko w środku znajdziesz całą oprawę graficzną, teksty piosenek i komentarze członków zespołu. Zakup takiej płyty jest jakimś przeżyciem i małą przygodą. Wydaje mi się, że w ten sposób możemy bardziej docenić dane wydawnictwo i lepiej je zrozumieć. Jeśli chodzi o płyty Iron Maiden, to mamy dzisiaj tak dużą liczbę fanów, że nie jest to dla nas istotne na jakim nośniku nas będą słuchali. Streaming jest w tej chwili częścią rynku muzycznego i trzeba się z tym pogodzić. Tak długo jak ktoś nie oczekuje, że przesłucha nasz album za darmo, tak długo my będzie zadowoleni.
W tej chwili nie macie jeszcze konkretnych planów koncertowych. Kiedy będziemy mogli was usłyszeć na żywo?
Najpewniej w okolicy stycznia zaczniemy organizować pierwsze próby. W najgorszym wypadku ruszymy w trasę z początkiem lata. Szczerze powiedziawszy wszyscy nie możemy się już doczekać tego momentu. Chcieliśmy ruszyć jeszcze w tym roku, ale z różnych przyczyn plan ten się nie powiódł i będziemy musieli to sobie odbić w przyszłym roku.
rozmawiał: Marcin Kubicki
zdjęcie: Romana Makówka