Eddie żyje!!!
Kiedy przeszło trzydzieści lat temu moi rodzice wprowadzali się do około-komunistycznego blokowiska, na jednej ze ścian znajdującej się tam piwnicy można było dostrzec dość swobodnie odrysowany wizerunek Eddiego z początku lat osiemdziesiątych XX wieku. Owe czasy w twórczości Iron Maiden pobudzały wyobraźnię już na peerelowskich krańcach biało-czerwonego świata. Heavy metal zbierał żniwo wśród fanów, którzy chcieli powiedzieć, że teraz Eddie rządzi na osiedlu. Dziś ten odrysowany wizerunek prawie wyblakł, ale dotąd nikomu nie przyszło do głowy, aby go usunąć. Bo Iron Maiden wciąż żyje, czego dowodzi szesnasty duży album kapeli "The Book of Souls".
Przy okazji tego typu wydawnictw wskrzeszanie sentymentów jest nieuniknione, szczególnie wśród słuchaczy mających co najmniej ćwiartkę ze stuletniego żywota za sobą. W taki oto sposób "The Book of Souls" punktuje już na wstępie z tego względu, że muzykom Iron Maiden w ogóle chce się jeszcze tworzyć muzykę. Ich twarze, a w niektórych przypadkach podupadły stan zdrowia, zdradzają, że czasy poszły naprzód. Zmienia się też nieco filozofia Brytyjczyków, ale w zawartości albumu wciąż daje się usłyszeć te wszystkie elementy, które zdecydowały o sukcesie komercyjnym zespołu i zbudowały jego niezniszczalną tożsamość.
Ten najbardziej rozbudowany w dziejach kapeli album, wcale nie zawiera największej ilości utworów. Tyle że w premierowej jedenastce znalazły się kompozycje tak bardzo porozciągane, jak nigdy dotąd nie zdarzało się to Iron Maiden. Łatwo więc można odnieść wrażenie, że "The Book of Souls" to najbardziej progresywny album zespołu, choć stawiając sprawę uczciwie, nie sposób nie dostrzec na większości poprzednich nagrań angielskiej legendy, że zawsze znajdował się tam co najmniej jeden numer o wielowątkowej strukturze. Te proporcje zostały teraz nieco zaburzone. Iron Maiden traci w sumie na szybkości, ale za to broni się klimatem niemożliwym do skopiowania przez nikogo innego.
Wśród owych wielowątkowców na pierwszy plan wysuwa się oczywiście najdłuższa kompozycja w historii formacji, przeszło osiemnastominutowy "Empire of The Clouds", czyli utwór trwający niemal tyle, ile połowa debiutanckiego albumu kapeli. To kompozycja stworzona przez samego Bruce’a Dickinsona, przez niego zaśpiewana i… obszernymi fragmentami zagrana na fortepianie. To być może najbardziej wymowny fragment krążka, a z pewnością rzecz najbardziej refleksyjna, mówiąca o przemijającym czasie i zlokalizowana gdzieś pomiędzy przestrzenną balladą a heavymetalowymi standardami, z więcej niż tylko domieszką eksperymentów z okolic awangardowego gitarowego grania. Nie wierzę przy tym, że jest to ostatni utwór w historii Iron Maiden, ponieważ żaden angielski artysta nie może zamknąć swojej twórczości słowem "Francja". To wykluczone.
Inne rozbudowane utwory zamieszczone na "The Book of Souls" nie stronią od rozmaitych smaczków, wokół których można by skonstruować rozprawę na temat heavy metalu i jego różnych mutacji na przestrzeni czterdziestu lat. Tak oto napisany przez Steve’a Harrisa "The Red And The Black" z miejsca namierza kod genetyczny Iron Maiden i stanowi być może najbardziej reprezentatywny fragment twórczości Anglików od przełomu XX i XXI wieku - gitary, potraktowany czasem wokal, chórki i charakterystyczne tempo stanowią definicję twórczości zespołu począwszy od albumu "Brave New World" do "The Final Frontier". Przyznam, że tego typu podróż po najnowszej historii kapeli wypada bardzo przekonująco i doniośle, a wszelkiego typu przestrzenie instrumentalne w owej kompozycji to zaiste substancja narkotyczna dla fanów klasycznej heavymetalowej gitary.
Tymczasem korespondująca z "The Red And The Black" kompozycja tytułowa swoim klimatem mocno przybliża do wierzeń cywilizacji Majów, wokół których została zresztą utrzymana wiodąca część liryczna płyty. Kapela zastanawia się, czy dusze żyją po śmierci, ale od tych geriatrycznych refleksji odciąga sama muzyka, jej urozmaicona struktura, częste zmiany klimatu i dość mroczną wymowa spotęgowana duchowymi uniesieniami Dickinsona. Najlepszym fragmentem tytułowego numeru jest jednak pozbawione reguł heavymetalowe szaleństwo, do którego zabiera umieszczona w najbardziej newralgicznym momencie improwizacja gitarowa wymyślona przez Steve’a Harrisa i Janicka Gersa.
O Majach opowiada też rozpoczynający płytę "If Eternity Should Fail" autorstwa Bruce’a Dickinsona, która spina się w idealną klamrę z utworem tytułowym zamykającym pierwszą część albumu, a także ze wspominanym wcześniej rezultatem tytanicznej pracy kapeli, kończącym krążek "Empire of The Clouds". Tyle że "If Eternity Should Fail" o wiele łatwiej przyporządkować do heavymetalowych konkretów, aniżeli do progresywnych inklinacji Iron Maiden. Trwająca niemal osiem i pół minuty kompozycja ma w sobie coś bardzo klasycznego, stroszącego pazury na co najmniej Essex przełomu 1991 i 1992 roku, a zarazem dobrze akcentuje talenty wszystkich muzyków ze szczególnym uwzględnieniem basu Steve’a Harrisa. Nie potrafię tylko zaakceptować egzotycznego wstępu i zakończenia "If Eternity Should Fail", ale nie wszyscy muszą być zwolennikami klimatów związanych z kulturą Majów i tego typu nazbyt wyeksponowanych historii. Ja wolę Churchilla.
Jeszcze jednym dużym utworem na "The Book of Souls" jest wyciągnięty z przeszłości "Shadows of The Valley", czyli kolejny efekt pracy Steve’a Harrisa i Janicka Gersa. Ten ostatni o przeszłości wcale nie musi pamiętać, ale z pewnością przypomną sobie fani, którzy zapoznają się z budzącym najlepsze sentymenty wstępem do kompozycji. Dalej jest już niemalże, jak w "If Eternity Should Fail", czyli bardzo klasycznie i po maidenowemu. Kapela przepycha tu się z charakterystycznym gitarowym galopem pomiędzy kolejnymi sprawnie wyśpiewanymi frazami aktywnego Bruce’a Dickinsona. Wszystko odbywa się bez szczególnych urozmaiceń, kombinowania z tempem i proponowania fikuśnych zagrywek. Rządzi heavy metal. Zagrany przez doświadczoną kapelę, ale niepozbawiony polotu.
Na płycie nie zabrakło też numerów aspirujących do miana flagowych kompozycji "starego" Iron Maiden. Singlowy "Speed of Light" zasygnalizował, że kapelę stać jeszcze na sporo szybkości, a przy tym wskazał ile zdrowego dystansu mają do siebie angielscy muzycy, zaś otwierający drugi krążek "Death Or Glory" to propozycja na polskie drogi szybkiego ruchu, ekspresówki i autostrady. W 1980 roku nad Wisłą nie było ich prawie wcale, ale trzydzieści pięć lat później akcentowanie za Bruce’em: "Death Or Glory, It’s All The Same, Death Or Glory, The Price Of Fame, Death Or Glory, I’m In The Game Of, Death Or Glory, A One Way Train" i trzymanie pedału gazu może narazić niejednego fana Iron Maiden na gniew bohaterów w kolorze blue. Jako się rzekło Death Or Glory!
Bardzo ciekawą propozycją jest także "The Great Unknown", pod którym podpisali się Steve Harris i Adrian Smith. Mamy tu bowiem do czynienia z tajemniczym klimatem, będącym nawiązaniem do najbardziej mrocznych pomysłów Brytyjczyków z przełomu lat '80 i '90. Iron Maiden wcale się przy tym nie spieszy, niekiedy tylko ocierając się o właściwy swoim standardom etos, ale na ogół pozostawia "The Great Unknown" w otoczeniu niemalże mistyki dźwięku. Pięknym efektem pracy wspominanego duetu jest także dedykowany Robinowi Williamsowi "Tears of a Clown". Ten najkrótszy na krążku utwór to heavymetalowe requiem nie tylko dla znakomitego aktora, ale też dla wszystkich inklinacji Iron Maiden w kierunku łączenia ballady z metalowymi hymnami.
Serię wspólnych pomysłów Harrisa i Smitha wyczerpuje "When The River Runs Deep". Tu znowu kapela jakby na chwilę odstrzeliwuje się do końcówki września 1986 roku, ale jednocześnie przekrada się pomiędzy hard rockiem a rzemieślniczym heavy metalem z początku lat '90. Tymczasem jedyny utwór podpisany przez Dave’a Murraya (wspólnie z Harrisem), czyli "The Man of Sorrows", jest przykładem klasycznej i sentymentalnej ballady opartej na wyjącej w kierunku księżyca gitarze. Bruce Dickinson brzmi tutaj jakby miał ze dwadzieścia lat więcej, a kapela rozkręca się powoli, ale konsekwentnie, by w pewnym momencie osiągnąć poziom doniosłości właściwej wszystkim dotychczasowym balladom zespołu.
Tak oto niepostrzeżenie na moim zegarze minęły przeszło dziewięćdziesiąt dwie minuty. A może jakieś kilkanaście lat, odkąd zacząłem poznawać Iron Maiden? Może ten odręcznie narysowany Eddie chciałby wreszcie zejść ze ściany mojego blokowiska? Podejrzewam, ze każdy człowiek emocjonalnie związany z twórczością tej formacji posiada swoje intymne wspomnienia, które na wierzch wyciąga właśnie "The Book of Souls". Nie jest to dzieło wybitne, ale w zasadzie sentymentalna podróż w przeszłość z mocnym wpływem progresywnych przestrzeni. W każdym razie to heavy metal w najlepszym wydaniu, ponieważ zaprezentowany przez Iron Maiden. W ten sposób młodsi fani heavy metalu mogą pokręcić głowami i wybrać coś innego, ale my wszyscy słuchacze pokolenia Iron Maiden możemy powiedzieć dziś jedno: Eddie żyje!!!
Konrad Sebastian Morawski