"Na nowej płycie dajemy wyraz tego, co jest dla nas najważniejsze, czyli melodia i emocje. Osoby, które myślą o nas jako o zespole grającym w stylu Dream Theater, mam nadzieję, że po tej płycie w końcu odpuszczą" - z liderem Riverside, Mariuszem Dudą, z okazji premiery "Love, Fear and the Time Machine" rozmawiamy o okolicznościach powstawania albumu, jego piosenkowości oraz przesłaniu.
Podobnie jak Steven Wilson jesteś artystą, który nie lubi się powtarzać.
To prawda. Nie lubię się powtarzać, dlatego nie lubię nagrywać dwóch takich samych płyt.
Dla Ciebie priorytetem zawsze była melodia.
Przy tworzeniu piosenki - tak. Melodia jest u mnie priorytetem, ponieważ pojawia się jako pierwsza. Po niej pojawiają się słowa. Z założenia piszę właśnie piosenki, nie piszę poezji, ani wierszy. A to polega na tym, by umiejętnie dopasować tekst do linii melodycznej. Przy czym z biegiem czasu coraz gorzej idzie mi z pisaniem tekstów, bo… patrz punkt pierwszy - nie lubię się powtarzać.
Nowy album jest bardziej piosenkowy, niż poprzedni, "S.O.N.G.S.".
Utwory "piosenkowe" w naszej twórczości były od zawsze. A tym razem nagraliśmy album, gdzie takich utworów jest po prostu zdecydowanie więcej. Zrezygnowaliśmy też z długich kompozycji, ponieważ chcieliśmy, by "Love, Fear and the Time Machine" wyróżniało się czymś na tle innych albumów. Temat piosenkowy wziął się także z inspiracji latami ’80.
Czy nie uważasz, że dziś unika się określenia "piosenka"? Ludzie przestali postrzegać to słowo poważnie, częściej używając słowa "utwór".
Nie wydaje mi się. Wydaje mi się, że obecnie jest tęsknota za dobrą piosenką. Lata ’80 trochę nostalgicznie wymuszają łezkę u wielu słuchaczy, którzy mówią, że kiedyś robiło się fajne piosenki. Teraz w radiu w większości są płaskie produkty marketingowe, tworzone na iPadzie, składające się z bitu i sampla czegoś, co było wymyślone dwadzieścia, czy trzydzieści lat temu. W latach ’80 słuchało się piosenek, które oprócz tego, że składały się ze zwrotek i refrenów, miały w sobie jeszcze jakąś głębię. Mówię tutaj o tych tzw. ambitnych wykonawcach jak Peter Gabriel, Kate Bush, Talk Talk, The Cure. Na takim piosenkowym podejściu zależało mi na nowym albumie.
Piosenki popowo-rockowe graliśmy od samego początku, to jeden z charakterystycznych stylów naszego zespołu, ale jak wspomniałem, przyszedł czas na płytę z ich przewagą. Utwory o takim, a nie innym charakterze pasują do konceptu nowego albumu. Nie miałem potrzeby być złym i krzyczeć na tej płycie. Nie miałem też potrzeby tworzenia muzyki, gdzie przez pięć minut będzie solo klawiszowe, czy partia saksofonu. Wydaje mi się, że dzięki tym zabiegom płyta przynosi powiew świeżości. Myślę, że niektórzy słuchacze zawsze chcieli, abyśmy taki album nagrali. Piosenkowy, bez nie wiadomo jakich wycieczek w stronę 15-minutowych eksperymentów, czy tzw. "progresywnego grania".
Piosenki popowo-rockowe graliśmy od samego początku, to jeden z charakterystycznych stylów naszego zespołu, ale jak wspomniałem, przyszedł czas na płytę z ich przewagą. Utwory o takim, a nie innym charakterze pasują do konceptu nowego albumu. Nie miałem potrzeby być złym i krzyczeć na tej płycie. Nie miałem też potrzeby tworzenia muzyki, gdzie przez pięć minut będzie solo klawiszowe, czy partia saksofonu. Wydaje mi się, że dzięki tym zabiegom płyta przynosi powiew świeżości. Myślę, że niektórzy słuchacze zawsze chcieli, abyśmy taki album nagrali. Piosenkowy, bez nie wiadomo jakich wycieczek w stronę 15-minutowych eksperymentów, czy tzw. "progresywnego grania".
Czy to nie jest tak, że zespół zatoczył krąg i wraca do formuły pisania utworów, jak na "Out of Myself"?
Myślę, że ta płyta jest inna niż debiut, ale cechą wspólną "Love, Fear and the Time Machine" i "Out of Myself" jest światło i nadzieja. Od "Second Life Syndrome" nasze płyty stawały się coraz bardziej mroczne. Mroczny jest też mój solowy projekt. Po ostatnim Lunatic Soul, który jest płytą o samobójstwie i śmierci, stwierdziłem, że czas najwyższy przystopować z ilością mroku. Tym razem wyzwaniem było dla mnie nagranie płyty, która miałaby w sobie pozytywny aspekt, wydźwięk. Na "Love, Fear and the Time Machine" pojawia się większa ilość światła i ciepła w stosunku do poprzednich płyt. Coś, jak w utworze "I Believe" na "Out of Myself", czego przez długi czas w naszej twórczości nie było, przy czym teraz jest chyba tego pozytywnego aspektu więcej. Jest dosyć wyraźne światełko w tunelu, jakaś nadzieja i siła, by to, co nas ciągnie w dół przezwyciężyć, pójść do przodu.
Na "Anno Domini High Definition", czy "Shrine of New Generation Slaves" główny bohater był w niewoli, a teraz z niej wychodzi.
Można powiedzieć że "Love, Fear and the Time Machine" jest taką trochę nieoficjalną trzecią częścią "trylogii tłumu", która łączy się przede wszystkim tekstowo. Pojawia się słownictwo związane z dzisiejszą płynną nowoczesnością, mediami społecznościowymi, itd. I nawet stworzyła się historia - bohater, który czuł się wykorzystywany przez korporacje, zapędzony w kozi róg przez wyścig szczurów, nie nadążył, aż w końcu poczuł się niewolnikiem. Na szczęście postanowił się z tego wyzwolić i odnaleźć. Wyszedł ze wszystkich klatek, w których był więziony, posprzątał pokój, odsłonił żaluzje, otworzył okno i doszedł do wniosku, że życie nie jest wcale takie złe. Wystarczy zacząć jeść rano śniadanie i chociaż trochę się wysypiać, a humor ma się znacznie lepszy (śmiech). Oczywiście to wszystko jest połączone ze sobą w sposób raczej niezamierzony, i tak sobie teraz w tej chwili o tym mówię, ale te trzy płyty to jednak odrębne całości. Wszystko jednak podświadomie zmierzało do tego, by na nowej płycie przekaz był jasny, przejrzysty i przede wszystkim - pozytywny. Taplanie się w mroku, gdzie jest źle i niefajnie, ma owszem dozę "charakterności", ale w przypadku tego albumu potrzebowałem zmiany.
Mimo że w Riverside komponujecie razem, to jednak Ty jesteś kapitanem na tym statku.
Zawsze czuję się artystycznie odpowiedzialny za wizję muzyczną naszego zespołu, i tak się złożyło, że z płyty na płytę zacząłem przejmować coraz więcej funkcji i tworzyć coraz więcej muzyki. Na "Love, Fear and the Time Machine" wszystkie utwory są już mojego autorstwa. Ale nie był to żaden przewrót, rewolucja czy dominacja, z którą ktoś w zespole miał problem. Tak po prostu wyszło. Miałem dużo pomysłów - wykorzystaliśmy je. Nie chcę jednak doprowadzić do takiej sytuacji, że Riverside zamieni się nagle w zespół, gdzie lider rzuca na stół płytę demo i mówi, czego każdy z muzyków ma się nauczyć. Mimo że ja komponuję większość, czy to w sali prób, czy studiu, potrzebuję interakcji i zdania reszty, co się podoba, a co nie. Należę do muzyków, którzy odrzucają nawet najlepsze pomysły, jeżeli nie pasują do całości lub pomysł nie podoba się nawet tylko jednej osobie. Jestem trochę takim kapitanem, a trochę takim reżyserem i scenarzystą i chcę, żeby aktorów w tym filmie było czterech.
Po raz kolejny wybraliście Studio Serakos.
Nagrywamy w Studio Serakos od zawsze. Jesteśmy teamem. Ten team dotyczy Magdy i Roberta jako realizatorów, nas jako muzyków, mnie jako autora tekstów oraz Travisa Smitha - grafika. Coraz lepiej się rozumiemy i wszystko się coraz lepiej zacieśnia. Niektórzy reżyserzy lubią pracować z ulubionymi aktorami. My podobnie - mamy grupę przyjaciół, z którymi się trzymamy. Z płyty na płyty nasze brzmienie jest coraz lepsze, coraz bardziej na światowym poziomie. Co tu ukrywać - pomiędzy naszymi pierwszymi czterema płytami, a dwiema ostatnimi jest produkcyjna przepaść. Dopiero w tej dekadzie zaczęło to jakoś brzmieć. Wszystko idzie więc w dobrym kierunku i raczej nie mamy potrzeby zmiany studia.
Na festiwalu Night of the Prog zagraliście kilka utworów z nowej płyty. Nagrania pojawiły się na YouTube. Czy granie nowego materiału na żywo przed premierą jest dobrym rozwiązaniem?
Zawsze istnieje jakieś ryzyko. Kiedyś szef wytwórni Inside Out uznał, że nie ma nic złego w tym, że płyta przed premierą trafi do sieci pod warunkiem, że jest dobra. Granie nowego materiału przedpremierowo jest jedną z form promocji. Poza tym uważam, że ludziom należy się coś nowego. Żyjemy w czasach YouTube’a i nagrywania koncertów. Chodziło o to, by przedstawić, że zespół idzie w inną stronę jeszcze przed wydaniem płyty. Był to świadomy zabieg i na pewno odegrał większą rolę, aniżeli mielibyśmy udostępnić te utwory na jakimś streamie.
W przypadku poprzedniej płyty, singiel "Celebrity Touch" był zagadką. Natomiast "Discard Your Fear" to utwór, który definiuje "Live, Fear and the Time Machine".
Też tak myślę. Jest na nim trochę mocniejszego grania, trochę lat ’80, jest melodyjny. Chcieliśmy zdefiniować tę płytę poprzez singiel, w zupełnym przeciwieństwie do "Celebrity Touch". Pamiętam, jak na początku realizacji nowego materiału nasz przyjaciel i współproducent, Robert Srzednicki, gdy robiliśmy "Shrine of New Generation Slaves", powiedział, że dwa single były utworami, które wyróżniały się na tle innych kompozycji. Natomiast na nowej płycie praktycznie każdy z utworów mógłby być singlem. Tym razem zdecydowaliśmy się, by pierwszym singlem był utwór, który w jakiś sposób tę płytę definiuje.
Grasz na instrumentach Nexus. Jest to polska firma, o której nadal mało się mówi.
Jacek Kobylski, twórca firmy Nexus jest jednym z najzdolniejszych lutników, jakich znam. Tworzy produkty najwyższej, światowej klasy. Używam dzięki niemu specyficznego basu, który jest bardzo lekki i niezwykle potężny brzmieniowo - model Nexus JBM Acouslectric. W swojej budowie łączy cechy gitary basowej i akustycznej.
Aktualnie trwają prace nad biografią zespołu.
Ostatnio rozmawiałem z Maurycym Nowakowskim. Jest na etapie wspomnień związanych z albumem "Anno Domini High Definition". Myślę, że praca nad książką idzie sprawnie. Premiera w przyszłym roku.
W jakim miejscu aktualnie jesteście? Zbliżacie się do mainstreamu, czy nadal pozostajecie w niszy?
Jesteśmy dosyć specyficznym zespołem, w trochę w innym wymiarze. Problem polega na tym, że w pewnych kręgach związanych z rockiem progresywnym mamy już status gwiazdy, a w ogólnym, rockowym środowisku jesteśmy wciąż nieznani. Nie wiem, czy jesteśmy wystarczająco popularni, by grać na festiwalach typu Open’er, czy Off Festiwal. Z nami było i jest zawsze trochę inaczej. Wybraliśmy styl muzyczny, w którym jest zbyt mało agresji, by grać na festiwalach metalowych, a z drugiej zbyt dużo, by grać na art-rockowych, czy stricte progresywnych festiwalach. Aktualnie jesteśmy gdzieś pomiędzy. Z tym byciem pomiędzy wiąże się pewne niebezpieczeństwo. Jeżeli ktoś nie jest w stanie zrobić kroku w jedną, lub drugą stronę, może to okazać się nijakie. Na coś trzeba się zdecydować. Nasz styl nam odpowiada i takie płyty chcemy nagrywać. Z jednej strony w mediach nas prawie nie ma, a z drugiej przykuwamy uwagę wielu ludzi. Może kiedyś w naszej dyskografii pojawi się taka płyta, za sprawą której zrobimy kilka kroków naprzód.
Nie powinno być problemu z przedarciem się przez hermetyczny, progresywny świat.
Od początku mimo wszystko wolałem tworzyć muzykę ambitną, ale z drugiej przystępną. Dla mnie wyzwaniem jest tworzenie muzyki ambitnej, która może trafić do osoby, która na co dzień muzyki nie słucha. Takim wyznacznikiem były zawsze dzieła Petera Gabriela, czyli piosenki, które miały w sobie coś. Kolejnym przykładem może być The Cure, u których pojawiły się takie albumy, jak "Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me", czy "Disintegration", stanowiące przełom, dzięki którym można było dotrzeć do innego targetu, a jednocześnie zachować swoją tożsamość. Nigdy nie chcieliśmy być zespołem grającym muzykę stricte progresywną.
Tacy też chyba nigdy nie byliście, wbrew opiniom.
Nigdy nie byliśmy i nigdy nie szliśmy w tę stronę. Ale tak nas postrzegano i wciąż się postrzega. Przede wszystkim chcieliśmy grać piosenki ubrane w ambitną formę. Na nowej płycie dajemy wyraz tego, co jest dla nas najważniejsze, czyli melodia i emocje. Osoby, które myślą o nas jako o zespole grającym w stylu Dream Theater, mam nadzieję, że po tej płycie w końcu odpuszczą.
Rozmawiał: Wojciech Margula