Rzeszowska Ketha od lat jest jednym z tych zespołów, które najbardziej cenione są przez samych muzyków. Awangarda, progresywny metal, szaleństwo i kosmos doskonale opisują z czym mamy do czynienia.
Najnowsze wydawnictwo, zatytułowane enigmatycznie "#!%16.7" potwierdza doskonałe opinie o zespole i pozwala wierzyć w dobry, połamany metal na naszym podwórku. Naszym rozmówcą został ukrywający się pod pseudonimem Mr Trip, Maciej Janas - gitarzysta, wokalista i mózg całego przedsięwzięcia.
Rozmawiał: Grzegorz "Chain" Pindor
Na początek pozwól, że cofniemy się trochę wstecz. Za kluczowy moment w rozwoju Ketha - choć nie wiem czy się z tym zgodzisz - uważam odejście Rasty. Zostaliście postawieni w bardzo niekomfortowej sytuacji, z której jak się okazało, po wielu perturbacjach wyszliście cało i z jeszcze lepszym materiałem. Rozstanie z tak charakterystycznym głosem stało się dobrym motywatorem do tego, aby ciągnąć ten wózek dalej?
Motywatorem do działań od zawsze była dla mnie miłość do muzyki i chęć jej tworzenia, także odejścia Rafała w ogóle nie uznałbym za kluczowy moment dla czegokolwiek. On dołączał do już istniejącego, dość aktywnie działającego zespołu. Mieliśmy na koncie debiut i gotowy materiał na "2nd sight", graliśmy też regularnie koncerty. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że potrzebujemy po prostu wokalisty z prawdziwego zdarzenia, jakim Rafał bez wątpienia jest. Graliśmy jednak zbyt krótko ze sobą, abyśmy doszli do wspólnego mianownika i wypracowali spójny kierunek muzyczny. Opinie od osób, które znały nas wcześniej były takie, że wokal konkuruje z tym co gramy, że scenicznie poruszamy się w dwóch odrębnych światach i z perspektywy czasu trudno mi się z tym nie zgodzić. W konsekwencji wokale na "2nd sight" nagrałem ja, a te zarejestrowane przez Rastę zostały w bardzo, bardzo okrojonej formie. Nie odczuwam więc czegoś takiego jak "charakterystyczny głos, który nas opuścił", bo on w przypadku Ketha nigdy nie zdążył zaistnieć. Jeśli już, odejście Rafała z Ketha było przełomem, ale dla niego, bo "sprzedaliśmy" go do Decapitated
Kiedy klamka zapadła, światło dzienne ujrzało "2nd Sight". Ów long wydany został nakładem Instant Classic - wtedy jeszcze nie tak renomowanej wytwórni. Dziś ponownie w rolę dystrybutora albumu wciela się ta oficyna. Co zadecydowało o wyborze tak małego wydawnictwa? Undergroundowy charakter, przyjacielskie stosunki, a może zwyczajne szczere i realne podejście do pracy z "podopiecznymi"?
Wszystko na raz. Znam się z Maćkiem i Arkiem od dawna, cenię bardzo ich gust muzyczny, z przyjemnością słucham praktycznie wszystkiego co wydają, ponadto wiem, że znają doskonale realia panujące na tym tzw. rynku i że zrobią wszystko jak należy. Próbowaliśmy kiedyś przebijać się do dużych wytwórni, ale nigdy nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi i wątpię, żeby wejście w szeregi większej marki cokolwiek w naszej sytuacji zmieniło. Dobrze nam w undergroundzie, zwłaszcza tym spod znaku Instant. To inspirujące i nobilitujące być w takim towarzystwie. Nigdzie się stamtąd nie wybieramy.
Okazją do kontynuowania współpracy jest album o bardzo enigmatycznym tytule "#!%16.7". Prosto z mostu - o co tutaj chodzi? (śmiech)
16,7 km/s to trzecia prędkość kosmiczna, pozwalająca opuścić nasz układ słoneczny i poszybować w zupełnie nieznane rejony. Warstwa tekstowa to próba opisania takiej podróży.Tytuł ma też odzwierciedlenie w czasie trwania materiału - bo wynosi on dokładnie 16 minut i 70 sekund. Inspiracją do całości była sterta książek Lema, jaką swego czasu pochłonąłem.
Krążek szybko zyskał uznanie słuchaczy, choć trzeba przyznać, że jest to niełatwy w odbiorze materiał. Z biegiem lat (i skracaniem długości utworów) Ketha gmatwa się na wszystkie sposoby. Co stawiacie sobie za główny cel. Ilość treści liczy się bardziej niż forma?
W mojej opinii to najbardziej przystępny materiał jaki nagraliśmy do tej pory Nie ma tu agresji i dysonansów, jakie cechowały "2nd sight", nie ma ewidentnych inspiracji innymi zespołami, jak to miało miejsce w przypadku debiutanckej "III-ia". Jest za to dużo przestrzeni, dużo elektroniki, no i sekcja dęta, o której marzyłem od dawna. Według mnie jest też sporo chwytliwych riffów, ale oczywiście zdaję sobie sprawę, że całość wymaga skupienia. Upakowałem tam całą masę dodatkowych dźwięków, aby każdy przesłuch gwarantował odnajdywanie czegoś nowego, a ponadto abyśmy nie otrzymali zarzutu, że "co tak krótko". Bo krótko jest, ale raz, że to epka, a dwa, że intensywność chyba nikogo nie pozostawi z niedosytem.
Skąd czerpiesz paliwo do łamania metalowych schematów?
Może z tego, że nigdy nie byłem zatwardziałym metalowcem. Zawsze interesowała mnie dobra muzyka, bez względu na to do jakiej należała szufladki. Zawsze też wolałem zespoły, które poszukiwały, eksperymentowały, niż siedziały bezpiecznie w ogranych patentach. Jak już wziąłem się za robienie muzyki to postawiłem sobie cel, żeby się nie powtarzać, tylko na każdym albumie próbować znaleźć coś nowego, a przy tym swojego.
Nie ukrywam, że od kiedy znam twój zespół - a jest to już parę wiosen - za każdym razem zastanawiam się, czy beczki są programowane, czy grane z łapy. Nie przeczę, jak najbardziej da się to zagrać (o czym przekonamy się na zbliżających się koncertach), ale powiedz szczerze, na ile to co słyszymy, to Twój wymysł, a na ile wynik konsultacji z nowym perkusistą, Maciejem Dzikiem, znanym z polirytmicznych zabaw w Disperse?
Zawsze robię coś na kształt demo - nagrywam gitary bezpośrednio w komputer i dorabiam do tego bębny. Tyle, że są one strasznie koślawe. Nie da się zagrać ładnie stukając w klawiaturę i nie będąc perkusistą, a na uczenie się pluginów umożliwiających posadzenie wirtualnego bębniarza nie mam czasu. Chyba nawet nie chcę, bo te moje pomysły to tylko punkt wyjścia. Zarówno Wawrzyniec, nasz poprzedni perkusista, jak i Maciej, mieli dowolność w kreowaniu swoich partii. Mogę się nie zgodzić z ogólną koncepcją, ale nie wchodzę nigdy w detale.
Poza zaskakującym za zestawem Dzikiem, w niektórych utworach słyszymy instrumenty dęte. Skąd ten pomysł? Ciężko było dopasować wasz grafik z poszczególnymi muzykami?
W sekcji dętej drzemie ogromna moc i wiele płyt, które uwielbiam to właśnie rzeczy oparte o te instrumenty. Pomijając już klasyków w postaci Coltrane’a czy Davisa, świeżym przykładem będzie np. Swans, ZU, Fire!, ale i pop Michaela Jacksona, gdzie często dęciaki są przysłowiową "kropką nad i". Chciałem już dawno temu przemycić takie instrumentarium do nas, ale brakowało na to miejsca i pomysłu. W przypadku "#!%16.7" nie byłem zadowolony z kilku riffów, więc spróbowałem je uratować podbijając tu i ówdzie dęciakami. Szczerze powiedziawszy do momentu nagrania żywej sekcji nie byłem pewien czy ten pomysł jest dobry. A kalendarz ustalaliśmy chyba z dobre kilka miesięcy
Jakiego sprzętu użyłeś do nagrań? A może porzuciłeś zestaw podłoga, head i paczka na rzecz pluginów?
Nie jestem fanem pluginów. Tak jak wolę słuchać kompaktów zamiast empetrójek, tak wolę nagrywać "na żywo", z tzw. prawdziwych rzeczy (śmiech). Słyszę wiele dobrego o wynalazkach pokroju Axe, ale chyba nigdy bym się na odejście od wzmacniacza lampowego nie zdecydował. Do nagrań użyłem VHT Deliverance, Mesa Dual Rectifier, Mesa Single Rectifier, paczek Mesa 4x12, Orange 2x12 + kostek MXR Phase 90, MXR Carbon Delay i mojej ukochanej, niezastąpionej kaczuchy Morley Bad Horsie. Największym zaskoczeniem był dla mnie ów Phase 90, bo ma raptem jedno pokrętło, a i tak załatwił mi całe spektrum możliwości. Gdyby tak wszystkie efekty miały jedno pokrętło! Spoza gitarowych rzeczy nagrałem też dużo przeszkadzajek, np. marakasy, tamburyna, jakieś dziwne, szeleszczące, pseudo-afrykańskie wynalazki czy drumlę. Wszystkie te zabawki kosztowały nie więcej niż kilkadziesiąt złotych, ale zabrzmiały pięknie.
Celowo pytam o komputerowe zaplecze. Dziś 90% materiału można śmiało skomponować i nagrać w domu przy wsparciu oprogramowania, wtyczek, samplerów i innych urządzeń, co z pewnością przekłada się na działalność studiów nagrań na całym świecie. Dłubanie w domu rzeczywiście daje większy komfort niż praca z kimś z zewnątrz?
Teraz jest ogólna tendencja, że każdy może wszystko zrobić sam i będzie to tak samo dobre jak praca profesjonalisty. Zapytaj ilu ludzi przed pójściem do lekarza leczy się w Google. Ja się z takim podejściem nie zgadzam. Lubię dłubać w domu, ale tylko do momentu, w którym pracuję nad demo. Kiedy chcę rejestrować materiał dla mnie wybór jest oczywisty - studio. Wiem, że dużo osób teraz nagrywa samodzielnie, także wśród moich znajomych, ale efekty brzmieniowe są w najlepszym wypadku - wybaczcie - średnie. Nie da się samemu nagrać porządnych bębnów, nie mając pomieszczenia, nie mając sprzętu większego niż interfejs audio wpięty w komputer, a przede wszystkim nie mając wiedzy i doświadczenia. Nie staram się być mądrzejszy od kogoś, kto zajmuje się danym tematem zawodowo. Do "#!%16.7" kilka rzeczy robiłem w domu, ale było to składanie sampli i elektronika, a i tak wysyłałem wszystko do Jacka Młodochowskiego, który płytę miksował z adnotacją "użyj tak, jak uważasz, że będzie najlepiej".
Krajowe podwórko może pochwalić się licznym gronem nietuzinkowych zespołów. Są jednoosobowe projekty takie jak Widek czy Gru, które przecierają djentowe szlaki, we Wrocławiu i okolicach straszy MeszugąMaigra i Afekth, na Śląsku prog i black metal w czystej postaci, stolica coraz mocniej zbacza na sludge’owe rejony, północ i zachodnie granice to albo hardcore lub wszystko co post, a ściana wschodnia należy do Was. Sporo tego, a jednak nikt nie odnosi znaczącego sukcesu poza naszym podwórkiem. Zmowa wytwórni, słabego PR, a może brak wystarczającego samozaparcia?
Daleko mi do wiary we wszelkie teorie spiskowe i szczerze współczuję, jeśli ktoś zaprząta sobie takowymi głowę. Nie wiem czy jest tak źle jak mówisz, bo mamy takie Tides From Nebula, które jeździ sobie trasę za trasą, mamy Thaw, mamy Furię, że o krajowej trójcy w postaci Vadera, Behemoth i Decapitated nie wspomnę. Myślę, że dużo bandów chciałoby osiągnąć podobny status, ale nie do końca zdają sobie sprawę, że wymaga to tytanicznej pracy. Trzeba zagrać masę koncertów i wydać też sporą ilość pieniędzy. Ja nie nastawiam się z Kethą na gigantyczny sukces, bo i nie poświęcam się wyłącznie tej działalności. Nie wiem też czy chciałbym życia, w którym przez 200 dni w roku nie widzę swojej rodziny. Naprawdę wystarcza mi nagrywanie płyt i sporadyczne wyjazdy na koncerty.
Ketha oprócz doskonałych płyt to także zwierze sceniczne. Gdzie w najbliższym czasie będzie można was usłyszeć.
Dosłownie na dniach gramy w Warszawie i w Gdyni. W kwietniu pojawimy się w Bielsku-Białej, a w maju pewnie uderzymy szerzej na południu - Kraków, Wrocław, Katowice. W wakacje na pewno będziemy na jednym z festiwali.
Rozmawiał: Grzegorz "Chain" Pindor