Historia Taylora
Jak pamiętamy, w 1976 roku Kurt Listug wybrał się na podbój sklepów muzycznych w Los Angeles, który zakończył się pełnym sukcesem.
Jednym z pierwszych sprzedawców gitar marki Taylor został McCabe’s w Santa Monica. John Zehnder, który jest dzisiaj głównym serwisantem w sklepie, dyrektorem szkoły muzycznej oraz nauczycielem gry na banjo i mandolinie, tak wspomina pierwsze instrumenty, z którymi miał wtedy do czynienia: "W tamtym okresie standardem były gitary marki Martin, a Taylor był dla nich przystępną cenowo alternatywą. Do zalet tych gitar można zaliczyć niskie profile gryfów, dobre brzmienie, a dzięki zastosowaniu techniki bolt-on były łatwe do naprawy, co bardzo cenili sobie nasi klienci. Pod wieloma względami gitary Taylora były jak powiew świeżego powietrza". Ta aprobata nie była w tamtych czasach powszechna i niestety nie przekładała się na wyniki finansowe. Dochody ze sprzedaży ledwo starczały lutnikom na kontynuowanie swej produkcji.
ZAŁAMANIE RYNKU
Bob Taylor wspomina: "Weszliśmy w ten biznes w momencie, gdy rynek gitar akustycznych gwałtownie się kurczył. Na domiar tego próbowaliśmy sprzedawać gitary Taylor akurat wtedy, gdy Mossman, Gurian i LoPrinzi osiągali najwyższe poziomy sprzedaży, więc za każdym razem, gdy Kurt był w sklepie, to inny przedstawiciel zazwyczaj go ubiegał i właściciel sklepu mówił, że właśnie przed chwilą wziął parę Mossmanów i już nie ma pieniędzy. Pamiętam dokładnie pewien szczególnie zły dzień... Był piątek, koniec kolejnego tygodnia pracy, a my byliśmy kompletnie spłukani. Była to dość stresująca sytuacja. I właśnie wtedy do sklepu wszedł pewien facet, niejaki Charlie See, wnuk Marthy See, założycielki See’s Candies. Kupił gitarę, która wisiała na ścianie i zamówił model 850 z brazylijskiego palisandru z perłowym zdobieniem. Wypisał nam czek na 1.873 dolary, a kwota ta była dla nas wtedy warta jakieś sto tysięcy dolców! I nagle, w jednej chwili, znowu staliśmy na nogach - mieliśmy dosyć pieniędzy, żeby zapłacić 163 dolary na czynsz i uzupełnić zapasy materiałów. Mogliśmy więc budować gitary przez następny tydzień albo dwa".
ZABÓJCZE KOSZTY
W 1977 roku firma Taylor Guitars związała się z dużym dystrybutorem, mając nadzieję na zwiększenie sprzedaży. Niestety okazało się, że nie było to korzystne posunięcie. "Wyszło na to, że za model 510 dostawaliśmy tylko 150 dolarów i 380 dolarów za model 855 - wspomina Taylor. - Był to więc okres nieprzynoszący nam dochodów, ale za to dużo się wtedy nauczyliśmy. Sytuacja ta zmusiła mnie do tego, abym się dowiedział czegoś więcej o technologii produkcji. Musiałem oddzielić ziarno od plew, czyli pojąć, co jest ważne, a co nie. Moim osobistym osiągnięciem było wtedy po prostu przełamanie zwykłej bariery psychicznej, tj. przekonania, że jeśli poświęci się dużo czasu, by wykonać jakieś zadanie, to ma to większą wartość, niż osiągnięcie tego samego w krótszym czasie. Cieszę się, że byłem jeszcze bardzo młody, gdy nauczyłem się, że takie podejście nie ma sensu".
Taylor i Listug zakończyli współpracę ze wspomnianym dystrybutorem w 1979 roku, ale przez lata firma przeżywała stagnację, budując 10 gitar tygodniowo i nic nie zarabiając. Ponieważ nie potrafili się przebić na nowe rynki, świeżo wyprodukowane gitary leżały w sklepie niesprzedane, a w szufladzie rósł plik niezapłaconych rachunków. Oto co mówi na ten temat Listug: "Byliśmy naprawdę głupcami. Myśleliśmy, że jak po prostu będziemy robić więcej gitar, to zarobimy więcej pieniędzy. Więc zatrudnialiśmy wciąż nowe osoby, a do tego sporo środków przeznaczaliśmy na marketing. W ten sposób zwiększaliśmy tylko koszty wytwarzania - a bez kapitału na rozwój grzęźliśmy w długach". Bob Taylor dodaje: "Wtedy spaliłem za sobą wszystkie mosty, jeśli chodzi o możliwość zajęcia się w życiu czymkolwiek innym i postawiłem wszystko na jedną kartę. Na domiar złego ludzie pytali mnie z niepokojem, co się stanie, jeśli nam się to wszystko nie uda. A ja im odpowiadałem, że to musi się udać! Nie mogłem znieść myśli, że musiałbym wszystkim kiedykolwiek tłumaczyć, dlaczego zrezygnowałem. To mnie motywowało bardziej niż cokolwiek innego - strach, że przez ponad dwa lata musiałbym spotykać ludzi, którzy mnie będą pytać - co się stało? Nie dopuszczałem też do siebie myśli, że musiałbym tym ludziom wyjaśniać, dlaczego musieliśmy zrezygnować".
Jednak, aby uratować biznes, partnerzy zwolnili wszystkich pracowników i drastycznie zmniejszyli produkcję. Na krótką metę pozwoliło im to przynosić do domu po 100 dolarów tygodniowo - czyli wystarczająco dużo, by związać koniec z końcem. Stopniowo spłacili zaległe rachunki i zwrócili stare długi. Listug wspomina: "Gdy doszliśmy do momentu, kiedy mogliśmy zarabiać po 200 dolarów tygodniowo, myśleliśmy, że świetnie nam idzie". Okazuje się więc, że przeciwności losu najlepiej znoszą ludzie młodzi, którzy nie wiedzą wystarczająco dużo na temat przyczyn swoich niepowodzeń. Jakkolwiek krucho by nie było, to zespół Taylora nigdy nie tracił nadziei na lepsze czasy.
KOLEJNA PODRÓŻ
W 1982 firmie udało się sprzedać nieco więcej gitar, a nadwyżkę gotówki wykorzystano na wysłanie Listuga w podróż, której celem miało być poszukiwanie nowych klientów i punktów sprzedaży. "Powiedziałem mu, żeby nie ważył się wracać, jeśli nie zdobędzie zamówień" - śmieje się Taylor. Listug, w roli komiwojażera, przejechał przez Kalifornię aż do Maine. Z dala od codziennej harówki w firmie odzyskał energię i świeże spojrzenie, ale oczywiście nie obyło się też bez problemów. Wspomina: "Miałem poważne wątpliwości co do powodzenia tej wyprawy, zwłaszcza w chwili, kiedy mój samochód zepsuł się podczas burzy śnieżnej w Wisconsin. Ale potem, gdy właściciele odwiedzonych przeze mnie sklepów zachwycali się naszymi gitarami, odzyskałem wiarę w swoją misję. W drodze powrotnej sprzedałem sześć gitar, które miałem ze sobą, więc mieliśmy trochę gotówki na gwiazdkę".
W 1983 roku odszedł ze spółki Schemmer. Taylor i Listug wykupili jego udziały oraz, wyposażając firmę w nowe maszyny, usprawnili najbardziej pracochłonne etapy procesu produkcyjnego. Zwiększona efektywność firmy zaczęła przynosić zyski. Przypływ pieniędzy został przeznaczony na dalsze udoskonalenia techniczne, czego efektem były gitary jeszcze wyższej jakości. Sprawy zaczynały iść w dobrym kierunku, ale potrzebny był jeszcze jakiś przełom. Raptem nadszedł on z najmniej oczekiwanej strony.
PURPUROWY SUKCES
Mając nadzieję na zwabienie muzyków rockowych, by wypróbowali ich gitary akustyczne, Taylor i Listug przyjęli wyzwanie od Glenna Wetterlunda z Podium Music w Minneapolis, aby stworzyć gitarę dla jednej z ówczesnych supergwiazd - Prince’a, który potrzebował 12-strunowca do niektórych ze swoich sesji nagraniowych. Prince był wówczas w swojej "purpurowej" fazie, więc Taylor zrobił mu barwiony na purpurowo model 655. Ale istniał pewien haczyk: Prince nie chciał występować z instrumentem z widoczną marką firmy. W rezultacie Taylor zrobił gitarę, którą widziały miliony (Prince grał na niej zarówno w "Purple Rain", jak i w teledyskach z Live Aid), ale logo Taylora nikt nie zobaczył.
To, czy gitara Prince’a w jakikolwiek sposób wpłynęła na ostateczny powrót popularności gitary akustycznej, to - być może - sprawa dyskusyjna. Jedno jest jednak pewne: to na pewno nie zaszkodziło firmie - a wprost przeciwnie. Opinie na temat purpurowego dzieła Boba Taylora rozprzestrzeniły się w świecie muzycznym błyskawicznie i zarówno znani, jak i nieznani muzycy rzucili się wprost na jego gitary. Mając nadzieję na większą sprzedaż, firma czuła się w obowiązku dalszego rozszerzania serii instrumentów sygnowanych przez artystów, by sprostać - często dość specyficznym - wymaganiom elitarnej klienteli. I tak np. Jeff Cook z country-rockowego zespołu Alabama chciał zieloną gitarę na okładkę gwiazdkowego albumu grupy, a Steve Stevens zażyczył sobie perłowe zdobienia podstrunnicy w kształcie symbolu energii atomowej. Natomiast Billy Idol wymyślił grafikę w kształcie Saturna ze swojego albumu Whiplash Smile i zlecił inkrustację na całej gitarze, zaś Bonnie Raitt była tak podekscytowana zakupionym w sklepie Taylorem, że dała firmie wolną rękę w stworzeniu dla niej unikalnego projektu...
PRZEPROWADZKI
W 1987 roku firma Taylor Guitars przeniosła się do Lemon Grove, do fabryki o powierzchni 460 metrów kwadratowych, w rejonie Santee. Dwa lata później Taylor i Listug sporo zainwestowali w sterowane komputerowo maszyny produkcyjne, które po dziś dzień pozostają sercem działu obróbki drewna. Personel w liczbie 35 pracowników produkował 50 gitar tygodniowo, których średnia cena wynosiła 1.600 dolarów. W 1990 roku Leo Kottke i Bob Taylor połączyli swe siły, by stworzyć sygnowany przez Leo model 12-strunowy.
Interes rozwijał się dynamicznie i fabryka w Santee została rozbudowana. Podczas letnich wakacji, w lipcu 1992 roku, nastąpiła kolejna przeprowadzka, tym razem do El Cajon, gdzie Taylor Guitars funkcjonuje do dzisiaj. Dwa lata przed przeprowadzką miejscowy magazyn cytował wypowiedź Listuga, który deklarował, że pod koniec lat 90. roczne dochody firmy wzrosną do 10-12 milionów dolarów. Zamiast tego, w 1999 roku do kasy firmy wpłynęło aż 30 milionów dolarów, pokazując, że wcześniejsze przewidywania Listuga były nad wyraz powściągliwe.
Obecnie firma zatrudnia 335 pracowników i zajmuje kompleks o powierzchni 13.300 metrów kwadratowych, w którym znajdują się dwa budynki produkcyjno-biurowe (budynek o powierzchni 2.300 metrów kwadratowych, który został otwarty w 1992 roku, oraz nowy, zbudowany na przyległej działce, budynek produkcyjno-biurowy o powierzchni 4.100 metrów kwadratowych), fabryka futerałów, fabryka Baby Taylor (otwarta w 2000 roku) i dodatkowe pomieszczenia dzierżawione w nowych budynkach w pobliżu fabryk Taylora. Dla Taylora i Listuga płacenie rachunków to teraz nie problem, albowiem firma jest w dobrej kondycji finansowej i posiada ugruntowaną pozycję na rynku. Taylor Guitars produkuje najlepsze gitary w swojej historii, które znalazły uznanie w skali światowej.
PODSUMOWANIE
W swojej ponad 28-letniej karierze lutnika i biznesmena Bob Taylor zobaczył wystarczająco dużo, aby wiedzieć, że wszystko może się nagle zmienić. To, czego się nauczył podczas najtrudniejszych dni firmy Taylor Guitars, z pewnością go umocniło psychicznie, wzbogaciło wiedzę jako menedżera i będzie stanowiło dla niego swego rodzaju kompas podczas jakichkolwiek nieprzewidzianych sztormów. On sam mówi: "Te wczesne lata mej działalności nie przynosiły nic innego, jak tylko złe wieści - dzień za dniem. Ale w sumie wyszło nam to na dobre. Obecnie rynek gitar akustycznych jest naprawdę ogromny, a producenci zarabiają masę pieniędzy na swoich produktach. Myślę jednak, że wielu z nich nie jest zbyt roztropnych w zarządzaniu kapitałem i środkami produkcji. Jeśli rynek się ponownie załamie, a ceny spadną, to ci ludzie mogą nie być na to przygotowani. My już wiemy, jak wygląda ten rynek i jesteśmy w lepszej pozycji, by przetrwać ewentualne zawirowania. Bardzo bym nie chciał jeszcze raz przez to wszystko przechodzić. Ale teraz się cieszę, że wzbogaciliśmy się o te doświadczenia i wyciągnęliśmy odpowiednie wnioski. Dzięki temu jesteśmy lepszą, bardziej odporną firmą".