Jesus Chrysler Suicide to zespół zachwycający swoją muzyczną oryginalnością oraz świeżą, nowatorską wizją artystyczną. Muzyka tej formacji jest niezwykle ciekawym połączeniem stylów, emocji, przeżyć, dźwięków i historii ujmujących swą niepowtarzalnością i specyficznym klimatem.
Jesus Chrysler Suicide gra już 16 lat, wydał sześć albumów, wzbogacił scenę muzyczną o całkiem nowe elementy i możliwości ekspresji, sprawiając tym samym niemałą trudność swym fanom i krytykom, albowiem wymyka się ocenie według utartych schematów. Niewątpliwie zespół ten stworzył nową drogę w muzyce. Jesus Chrysler Suicide wyprzedził i nadal wyprzedza swoje czasy, wykraczając w swym wizjonerstwie poza tradycyjne granice i wprowadzając do muzyki elementy absurdu, parodii i dramatyzmu, tworząc znakomite dzieła sztuki nowoczesnej. W tym miesiącu rozmawiamy z Tomaszem "Szamotem" Rzeszutkiem (wokal), Jerzym "Diabłem" Tomczykiem (gitara), Robertem "Pingwinem" Grubmanem (gitara) i Marcinem "Kejsi" Blicharzem (bas)
Wasza muzyka jest bardzo trudna do zdefiniowania.Jak mógłbyś ją opisać?
Szamot: Od początku mieszamy w jednym kotle: punk rock, hardcore, metal, psychodelic, industrialne dźwięki i inne style, które inspirują nas do tworzenia. Jednak większość naszego materiału to na pewno ogólnie pojęta alternatywna muza rockowa. Nasz zespół to sześć rożnych osobowości, każdy z nas ma swoich ulubionych artystów, każdy słucha trochę innych klimatów. To dobre do tego, aby się nawzajem nakręcać i rozwijać w jednej maszynie zwanej "Jesus Chrysler Suicide".
Czy przez szesnaście lat istnienia grupy zmienił się kierunek muzyczny, w którym ona podąża?
Kejsi: Kierunek jest prosty: Muzyka. Ale po drodze wszystko się zmienia - my się zmieniamy, skład kapeli na przestrzeni lat działalności, sprzęt, upodobania itd. Każdy w kapeli ma swój estetyczny flow, swoją przeszłość, która - chcąc nie chcąc - zionie w teraźniejszość i przyprawia nas o muzyczny zawrót głowy. Gramy to, co się nam podoba. Jeśli przestanie nam się podobać to, co gramy teraz, wtedy zagramy coś innego.
Szamot: Myślę, że w porównaniu z tym, co znalazło się na naszej pierwszej płycie "ROMP", nasza muzyka stała się chyba bardziej przemyślana. Obecnie staramy się bardziej niż kiedyś dopracowywać i zrozumieć to, co nam siedzi w głowach, jednak nadal w studiu i na koncertach zostawiamy zawsze jakieś miejsca dla dźwiękowych eksperymentów czy improwizacji. Jeśli chodzi o brzmienie, to stało się ono twardsze, poza tym bardziej przykładam się teraz do tekstów niż wtedy, gdy zaczynałem. Na ostatniej płycie w pewien sposób utrwaliliśmy swego rodzaju rozpoznawalny styl JCS. To, co stanie się w przyszłości, pozostaje jeszcze dla nas samych niewiadomą. Obecnie skupiamy się na występach na żywo. Dojście nowych muzyków zmieniło nasze koncerty. Skład, który wykrystalizował się przez ostatnie cztery lata, jest chyba najlepszym koncertowym składem JCS i chcemy pokazać tę siłę, grając jak najwięcej dla naszych fanów na żywo.
Płyta "Rhesus Admirabilis" wydaje się najbardziej dopieszczoną produkcją w waszej dyskografii.Czy długo pracowaliście nad nagrywaniem w studio?
Szamot: Tak, bardzo długo nad nią pracowaliśmy. W sumie płyta powstawała przez dwa lata. Realnego czasu spędzonego w studio było chyba około czterdzieści dni. Długie przerwy dobrze zrobiły naszej muzyce i tekstom, które mogłem spokojnie dopracować. Z drugiej strony można sobie zadać pytanie, jak mogliśmy wytrzymać to ciśnienie przez dwa lata. Oczekiwania na kolejne wejścia do studia były dla nas chyba najbardziej stresujące, ale za to dopracowaliśmy to dzieło na tyle, na ile było to możliwe.
Jak wygląda wasz proces komponowania muzyki?
Szamot: Przy pracy nad wcześniejszymi płytami JCS większość materiału wychodziła ode mnie bądź była efektem mojej współpracy z eks-gitarzystą JCS Sławkiem Leniartem (obecnie Agressiva 69). Natomiast przy pracy nad płytą "Rhesus Admirabilis" to się zmieniło. Muzyka zaczęła powstawać w wyniku improwizacji czy też w wyniku obrabiania pomysłów, które przynosiliśmy ze sobą na salę prób. Parę pomysłów wpadło nam też do głowy w studiu. Jestem bardzo zadowolony z tego sposobu pracy i chciałbym, abyśmy w przyszłości też tak tworzyli materiał na kolejną płytę.
W waszej muzyce ogromną rolę odgrywają gitarowe riffy... Skąd czerpiecie inspirację?
Kejsi: Największe muzyczne diabły i czarodzieje to słuch i wrażliwość - podpowiadają nam zawsze, co i jak. Dają, co mają najlepszego, a za to mają nas w swojej muzycznej garści. Żadnemu z nas na myśl nie przyszło, żeby to rzucić i zająć się uprawą roli (śmiech).
Diabeł: Nie zastanawiamy się, czy coś jest zagrane w takiej czy innej skali - nuty po prostu wylatują nam same spod palców, gramy dźwięki wzięte z własnej, tworzonej przez lata biblioteki dźwięków.
W utworze "Bag Czag" z płyty "Rhesus Admirabilis" jest piękna solówka. Jak ona powstała?
Szamot: Ten numer pierwotnie miał się nazywać "Syreny", w związku z tym - już nie pamiętam, kto był inicjatorem - powstał pomysł, aby zagrać tam solo na Whammy. Namówiliśmy więc w studio "Diabła", żeby podłączył ten efekt do gitary. Z jego parominutowej improwizacji wychwyciłem dwa dźwięki i zasugerowałem mu następne. Tak właśnie powstała ta solówka (śmiech).
Dysponujecie niesamowitym brzmieniem, w którym dominują mocno przesterowane gitary. Czy potencjometr GAIN odkręcacie na maksa?
Pingwin: Charakterystyczne brzmienie JCS to rezultat długich poszukiwań. Tworząc ten rodzaj muzyki, sztuką jest ustawić wspólny, uzupełniający się sound, nie rezygnując z indywidualnych aspiracji. Oczywiście bez odpowiedniej klasy sprzętu nie da się tego zrealizować. Lubię ciemne, mocne, brudne brzmienie, dlatego ustawienia wzmacniacza to okolice środka skali każdej gałki.
Ważna jest możliwość współpracy z własnym akustykiem zarówno na scenie, jak i w studiu, który w znaczniej mierze przyczynia się do efektu końcowego. Akustyk jest kolejnym niewidzialnym członkiem zespołu. Za nasze brzmienie podczas koncertów odpowiada nadworny akustyk JCS Grzegorz Grubman, natomiast nad soundem studyjnym naszej ostatniej płyty "Rhesus Admirabilis" czuwał Jacek Młodochowski. Brzmienia przesterowane pochodzą przeważnie prosto ze wzmacniacza, niekiedy jednak opieram je na takich efektach kompaktowych, jak: Fuzz Face, Big Muff, Octave Fuzz czy symulacjach pochodzących z efektu Line 6 PODxt, którego darzę szczególną estymą. Kanał czysty pochodzi ze wzmacniacza Hiwatt i okraszony jest efektami modulacyjnymi, opóźniającymi czy też sygnałem z syntezatora gitarowego.
Diabeł: Dla mnie dźwięk gitary musi być podatny na wszelkie zachowania artykulacyjne, potencjometr GAIN ustawiam w taki sposób, aby gitara zagrała dynamicznie.
Co myślicie na temat używania rozbudowanych solówek oraz technik szybkiego wymiatania, takich jak np. tapping?
Pingwin: Osobiście najważniejszy jest dla mnie charakter dźwięku, jego kreowanie, a nie ilość nut. Zastosowanie różnorodnych technik gitarowych jako środka wyrazu i użycie ich w odpowiednim miejscu oraz kontekście musi mieć swoje uzasadnienie. Technika nie jest celem samym w sobie. Zawody na szybkość mnie nie interesują. Popisywanie się swoimi umiejętnościami często staje się zarozumiałe i egotyczne. Gimnastykę z akrobatyką zostawiam sportowcom. Nigdy jej nawet nie próbowałem. Zresztą zespół nie jest po to, by realizować swoje popisy solowe. Ma tworzyć prawdziwą atmosferę i działać na ludzi. Jakość dźwięku, jego niepowtarzalność, osobliwe kompozycje, rezygnacja ze standardowych, oklepanych, manierycznych zagrywek doprowadzanych często do granic absurdu - to twórczy sukces i przyszłość muzyki.
Kejsi: W czasach Szekspira było w Wielkiej Brytanii około 300 tysięcy zwrotów językowych. Przeciętny człowiek używał około 15-50 tysięcy. A Szekspir? Około 150 tysięcy! Nieważne jednak, ile ich używał, ale jak ich używał i co z tego wyszło. Jeśli ktoś jest poliglotą i do tego krasomówcą, a na dodatek nie gada głupot, to jak najbardziej - niech mówi! Vai, Torn, Takeishi, Fripp, Thordendal, Belew, Frith, Metheny - to poeci techniki gitarowej, których bardzo lubię słuchać.
Diabeł: Tapping? Ja tam wolę petting (śmiech). Prawdę mówiąc, na "Rhesus Admirabilis" zagrałem tappingiem jeden motyw w numerze "Hibernautus Hipnotauzus". Zrobiłem to spontanicznie - zaskoczyło i... zostało.
Czy znajomośæ teorii muzyki nie może przyprawiæ o zawrót głowy?
Kejsi: Gdy znasz teorię muzyki i jej historię, to masz wtedy do dyspozycji potężne narzędzie. Ale jest pewne, że dystans do nich też jest potrzebny. To, że muzyka jest klimatyczna i pełna brudnych dźwięków, nie przeczy temu, że może też być dopracowana jak na partyturze. "Wszystko jest sztuką możliwego"...
Pingwin: Muzyka rockowa jest z założenia prosta i my ową prostotę próbujemy sprowadzić do wspólnego mianownika, czyli do tego, co mamy w sercu.
Czy do tworzenia riffów używacie niestandardowych strojów gitary?
Pingwin: Gitary stroimy w es i des, chociaż dla uzyskania zadowalającego brzmienia przestrajamy czasami 1-2 struny do odpowiedniej wysokości. Używamy także strojów otwartych. Przestrajanie gitar na różne sposoby daje możliwość kreowania niebanalnego brzmienia i jest inspiracją do powstawania kolejnych utworów.
Diabeł: Stroimy się normalnie, to nasze głowy stroją inaczej. Można powiedzieć, że staramy się (z poszanowaniem tradycji) wytyczać własną ścieżkę w muzyce rockowej.
Kejsi, czy to prawda, że interesujesz się medytacją? Czy uspokojenie się i wyciszenie przeszkadza w wyrażaniu mocnych emocji?
Kejsi: Tak, żywo interesuję się praktykami medytacyjnymi buddyzmu tybetańskiego i naukami Buddów. Medytacja to nie relaksacja, chociaż jej praktykowanie daje dużo spokoju. A "wyrażanie mocnych emocji" medytującego różni się tym od "wyrażania..." nie medytującego, że medytujący nie ma później żadnego rodzaju kaca.
Co oznaczają symbole umieszczone na twoim basie?
Kejsi: Jest to jeden symbol, a w zasadzie jest to tybetańska sylaba nasienna HRI przedstawiona w trzech różnych formach.
Jakiego sprzętu używacie?
Kejsi: Używam głowy Ashdown Mag 300, ale jako końcówki mocy, ponieważ podstawę mojego obecnego brzmienia stanowi prototyp mojego pomysłu, wykonany przez Stanisława Sobczyka, oraz dwie kolumny: Ashdown Deep Blue 4×10" i 1×15" Hughes & Kettner. A gitara to czterostrunowy Frankenstein i pięciostrunowy Fender Jazz Bass. Do tego podłączam jeszcze kompresor EBS i dopalacze w kostkach: Fulltone i MXR.
Pingwin: Moim podstawowym zestawem jest wzmacniacz head Marshall JCM 2000 DSL 100 i kolumna Marshall JCM 1960A. Cenię sobie także wzmacniacze Soldano i Hiwatt. Używam gitar Fernandes Monterey Elite z systemem Sustainer, LPG (amerykańska produkcja lutnicza), lubię też Gibsony i Fendery. Uwielbiam eksperymentować z efektami, a szczególnie odpowiadają mi produkty firmy Dunlop, Electro--Harmonix, Boss i Line 6. Na koncertach używam zestawu efektów składającego się z: Boss TU-2, Dunlop Jimi Hendrix Octave Fuzz, Electro-Harmonix Small Stone, Dunlop Jimi Hendrix Wah-Wah, Boss CE-5, Mutron III, Boss DD-6 i Line 6 PODxt Live. W kilku utworach posiłkuję się smyczkiem elektrycznym E-Bow. Podczas pracy studyjnej wykorzystujemy wszystko, co wpadnie nam w ręce i pozwoli na uzyskanie nowatorskiego brzmienia.
Diabeł: Używam gitar Gibson SG i Peavey Vandenberg, do tego wzmacniacz Marshall JCM 900 SL-X z paczką Mesa Boogie Dual Rectifier. Korzystam też z efektów Boss DD-6 i kaczki Morley Bad Horsie Contour Plus.
Jesus Chrysler Suicide to dla niektórych nazwa kontrowersyjna. Czy ktoś namawiał was do jej zmiany?
Szamot: (śmiech) Zdarzyło mi się parę razy zastanowić nad tym, ale nigdy nie myślałem o tym poważnie. Ta nazwa prawdopodobnie nie pozwoliła nam na otworzenie paru drzwi, którymi mogliśmy gdzieś wejść, ale ja tego nie żałuję - tak widocznie miało być. Nasza nazwa powstała z połączenia trzech członów i proponujemy odbierać ją jako nazwę własną. Jeżeli nazwa naszego zespołu ma już do czegoś prowokować, to niech prowokuje do zastanowienia się nad światem... Czy aby nie dąży on do samounicestwienia przez dewaluację wartości duchowych i totalną materializację?
Macie na koncie ogromna liczbę koncertów, grywaliście także na zagranicznych scenach, prawda?
Szamot: Ostatnio pojawia się coraz więcej propozycji grania na Zachodzie. Będziemy z nich korzystać na tyle, na ile pozwoli nam na to praca w Polsce i nasze życie prywatne. Wcześniej w 1995 roku i w 2001 graliśmy na festiwalach w Niemczech. Były to bardzo dobrze przyjęte koncerty, dlatego chcemy tam jeszcze wystąpić w przyszłości.
Czy zależy wam na kontakcie z publicznością, czy - jak np. Tool albo Robert Fripp - występujecie posępnie w cieniu, uważając, że muzyka obroni się sama?
Pingwin: Szczerość wypowiedzi jest najistotniejszą cechą w muzyce, dlatego dla JCS sprawą priorytetową są koncerty i kontakt z publicznością. Żyjemy w czasach, w których muzyka często schodzi na drugi, nawet trzeci plan, a eksponowany jest cyrk, bal przebierańców, fajerwerki oraz wszechobecny playback. Dla nas naturą koncertu jest jego niepowtarzalność, wytworzenie wspólnie z publicznością magicznej atmosfery, jak również odkrywanie utworów na nowo. Dla takich chwil istnieje Jesus Chrysler Suicide i jego fani. Tak więc stoję na stanowisku wyższości muzyki nad image’em, aczkolwiek najlepiej jest, jeśli ten drugi naturalnie wynika z pierwszego.
Szamot: Staramy się te dwie sprawy ze sobą godzić. Nie chcemy się zamykać i odseparowywać od publiczności. Ludzie przychodzący na koncerty są integralną częścią spektaklu.
Bogusław Salnikow