Piotr Grudziński (Riverside)
Wywiady
2013-07-11
Nie ma wątpliwości: są jednym z największych zespołów prog rockowych na świecie. Do tej pory ich przekleństwem były porównania do Porcupine Tree, jednak tym razem nic takiego ich nie spotka.
Nie tylko dlatego, bo "Shrine Of New Generation Slaves" otwiera kolejny rozdział w historii zespołu, ale przede wszystkim dlatego, bo zjada na śniadanie ostatnie dzieło Stevena Wilsona. Na "pogaduchy" o tym sukcesie spotkałem się z gitarzystą formacji Riverside - Piotrem Grudzińskim...
rozmawiał Marcin Kubicki
Na waszych albumach zawsze wyraźnie zarysowany jest jakiś koncept. O czym traktuje "Shrine Of New Generation Slaves"?
Nowa płyta, tak jak i poprzednia ("Anno Domini High Definition" - przyp. red.) mówi o współczesnym zniewoleniu. Z tą różnicą, że za ostatnim razem była to obserwacja dotycząca nas ogólnie uzależnionych od pędu świata, rozwoju cywilizacyjnego. Tym razem każdy tekst dotyczy czegoś innego, np. uzależnienia się od drugiej osoby, narzekania na swoje życie, czy o potrzebie bycia ważnym.
Czyli nie możemy czuć się wolni?
Możemy próbować, ale czy np. zdobycz technologiczna w postaci telefonu komórkowego nie ograniczyła nas? Jesteśmy ciągle na takiej niewidzialnej smyczy. Najpierw był to towar luksusowy, później łyknęliśmy to wszyscy i chyba niewielu sprzeciwia się temu zniewoleniu. Uważam, że w tych czasach ciężko jest być wolnym, być może to jest w ogóle niemożliwe.
Czy ten album jest wobec tego waszym komentarzem, buntem czy czystą obserwacją tej nowej rzeczywistości?
To raczej tylko obserwacja. Nie narzekam na współczesność, ponieważ robię w życiu to co lubię i żyję z tego, nie mam powodów do buntu ponieważ lubię swoje życie. My nie chcemy robić rewolucji. Wiem, że rzeczywistość, dla wielu nie jest taka jaką sobie wymarzyli, ale jej zmianę bądź naprawę trzeba zacząć od nas samych, od rzeczy drobnych. Przecież życie jest przyjemne.
Nałóg z którym chciałbyś zerwać?
Jak każdy nałogowiec nie przyznaję się do nałogu (śmiech). Ale poważnie, staram się wszystko w życiu dobrze dozować i nie przeginać.
A jesteście uzależnieni od czytania opinii na wasz temat?
Każdy na pewno jest ciekawy, choć kiedyś ta ciekawość była na pewno większa. Internet nie był tak rozległy, a mimo to szperało się w sieci poszukując każdej, nawet najmniejszej noty o zespole. Mi było łatwiej, bo przez 10 lat pracowałem jako administrator sieci, więc miałem do niej stały dostęp. Już wtedy jednak nauczyłem się, że dyskusje ludzi w necie sprowadzają się do pyskówki, którą skrócić można do słów: "-mi się podoba; -mi nie; -to sp…". Teraz jeszcze trudniej niż wtedy znaleźć w sieci sensowne treści. Dlatego też po premierze poświęcam czas na szukanie wszystkiego co dotyczy nowego wydawnictwa, a później skupiam się już tylko na źródłach oficjalnych, czyli stronie internetowej i Facebooku.
Kontynuując temat przewodni, nie czuliście się nigdy zniewoleni przez wytwórnię płytową?
Nie. Abstrahując od tego, że kiedyś podpisanie kontraktu to było jak złapanie Boga za nogi, a teraz wydanie czegoś własnym sumptem nie jest już tak skomplikowane, więc i rola wytwórni nieco się zmniejszyła, my mieliśmy z nimi zawsze dobre kontakty, oparte na współpracy a nie wymaganiach.
Jednak w przypadku "Rapid Eye Movement" i "Anno Domini High Definition" nie byliście zadowoleni z promocji ze strony SPV.
Faktycznie, mogliśmy mieć żal, ale to nie do końca zależało to od nich. Kontrakt podpisaliśmy z Inside Out, czyli sub labelem SPV, a obecnie Century Media. Przy premierze "R.E.M." z SPV już nie było za dobrze, ale mimo to nagraliśmy klip, była trasa z Dream Theater. "A.D.H.D." było z kolei pierwszą płytą wydaną pod skrzydłami Century Media i jej promocja to było jakieś 50% tego co dzieje się teraz przy okazji "S.O.N.G.S.". Na tym polega świat korporacyjny, że firmy się wchłaniają. Teraz to sobie odbijemy! (śmiech)
Czy prace Mariusza nad Lunatic Soul wpłynęły jakoś na Riverside?
Nie mamy problemów z tym, że Mariusz robi swój oddzielny projekt. Doskonale rozumiem jego potrzebę i mu w tym kibicuję. Tym razem system pracy oparliśmy na jego doświadczeniach przy nagrywaniu Lunatic Soul. Riverside do tej pory nagrywało materiał w trakcie jednej długiej sesji, przez co zawsze się nie wyrabialiśmy, przez co np. mixy "R.E.M." były robione na kolanie. Tym razem, podzieliliśmy proces nagrywania na mniejsze etapy. Każdy miał czas w domu na przemyślenie pewnych spraw. To był strzał w dziesiątkę.
Odbierasz Mariusza jako takiego niekwestionowanego lidera waszej formacji?
Mariusz ma w ręku wszystkie atuty, które tworzą go liderem. Jest artystą w każdym calu. To on zawsze przynosi koncept płyty, plan na wszystko i zaraża nas swoją wizją. Mam do niego pełne zaufanie w tym względzie. Każdy wtrąca coś od siebie, przy czym w zasadzie nie spieramy się, tylko dyskutujemy z tym co zarysował Mariusz. Do czego go przekonamy to nasze (śmiech).
Wiemy zatem, że współpracujecie dobrze, a czy mieliście wspólne momenty zwątpienia w to co robicie?
Najczęściej zapewne ma takie momenty Mariusz (śmiech). W jego głowie rzeczy wyglądają czasami zupełnie inaczej niż po realizacji planu. Myślę, że czasami napotyka na nieudolność i niezrozumienie tematu i mocno to przeżywa. Dźwiga spory ciężar. No ale jesteśmy zespołem i musi się z tym pogodzić (śmiech)
Kiedy podjęliście decyzję o zmianie brzmienia na tym albumie?
Wyszliśmy od tego, że nie chcemy kontynuacji "A.D.H.D.". Na "S.O.N.G.S." miało nie być metalu, miało być bardziej alternatywnie. W kilku utworach ostatecznie pojawił się hardrockowy pazur. Oczywiście zawsze chce się po prostu żeby płyta była jak najlepsza. Teraz dzięki wspomnianej większej ilości czasu i doświadczeniu, mam nadzieję, że technicznie cel udało się osiągnąć. Teraz pozostaje tylko kwestia tego czy płyta emocjonalnie trafi do ludzi. Przecież nasze poprzednie krążki stawały się kultowe w określonych środowiskach nie przez jakość, bo ona nigdy nie była zachwycająca (śmiech), ale przez treść. Poza tym myślę, że płyta ta jest mocno filmowa. Dużo jest tu zwrotów akcji i nawet fana Riverside może zaskoczyć i wprawić w osłupienie.
Singel promujący album został wybrany demokratycznie?
Uważam, że nie mieliśmy lepszego wyboru. Tak zwany przez nas "zombiak" w postaci "Celebrity Touch" jest rockowy i jednocześnie prowokacyjny, bo nie odzwierciedla całej płyty.
"Feel Like Falling", które podchodzi pod mieszankę nowego Muse z Depeche Mode nie byłoby jeszcze bardziej prowokacyjne?
Jakoś nie braliśmy go pod uwagę. To był pierwszy utwór, który wspólnie skomponowaliśmy i do końca nie byliśmy pewni czy ostatecznie wejdzie na płytę. Co ciekawe, jego roboczy tytuł to… "Depeche". Ostatecznie postanowiliśmy go umieścić, dodając elementy łączące go z resztą płyty: mocne, rockowe riffy w środku i na końcu kompozycji.
Dużo materiału odrzuciliście nagrywając płytę?
Nie. Dwie, może trzy piosenki, które Mariusz przyniósł odpadły już na samym początku. Przez to też mieliśmy problem przed premierą, bo wytwórnia chciała drugą wersję albumu z dodatkowym krążkiem. Okazało się, że nie mamy żadnych dodatków, a przecież nie damy ludziom czegoś, pod czym nie chcemy się podpisywać…
…i ostatecznie Riverside nagrało album Lunatic Soul.
Można tak powiedzieć (śmiech). Zwłaszcza, że te ambientowe kawałki, które umieściliśmy na drugiej płycie nagraliśmy już na terminach, które Mariusz miał zabookowane na nagrywanie jakichś pomysłów do Lunatic Soul! Trudno było napisać coś od zera więc oparliśmy dużo rzeczy na motywach z "Deprived" i wokół tego zaczęliśmy się bawić w trójkę. Efekt bardzo nam się podoba, zwłaszcza, że wszyscy mamy ciągoty w stronę muzyki a'la ambient połączony z Dead Can Dance czy Sigur Ros.
Można się spodziewać, że podążycie w tym kierunku przy kolejnym materiale?
Wydaje mi się to wielce prawdopodobne, choć nie wiem czy będzie to pod szyldem Riverside. Nie jestem do końca przekonany czy fani zespołu łyknęliby całą płytę w tym klimacie (śmiech).
Dla kogo nagrałbyś ścieżkę dźwiękową?
Chyba nie liczyłby się reżyser a scenariusz. Musiałby nas po prostu zainteresować. Jesteśmy miłośnikami filmów i gier. Nawet z Riverside mieliśmy pierwotny plan by ten nowy album był płytą drogi o bohaterze przemierzającym postapokaliptyczny świat, ale ostatnio strasznie ten temat jest eksploatowany. Poczekamy.
Z czego korzystałeś przy nagrywaniu swoich partii na "S.O.N.G.S."?
Przede wszystkim z trzech gitar autorstwa Jacka "Nexusa" Kobylskiego. Są to Les Paul i Stratocaster, jest też troszkę Telecastera. Do tego wzmacniacz Sub Zero od Marka Laskowskiego z Mark L Custom. Miałem też do dyspozycji Blue Rumble V-Empire na którym porobiłem trochę dubli. Trochę rzeczy nagrałem także na Fractalu. Jedni kochają to urządzenie, inni nienawidzą. Jak zaczynałem grać na gitarze, budżet miałem raczej niewielki i poniekąd byłem skazany na różne kompaktowe urządzenia typu DigiTech RP-5, RP-7 itp., które niby miały wszystko, a brzmiały koszmarnie. Wiele się zmieniło przez ostatnie lata i muszę powiedzieć, że Fractal jeżeli chodzi o jakość brzmienia to wymarzone urządzenie do grania w domu. Siadam, podłączam do komputera, zakładam słuchawki żeby nie męczyć sąsiadów i wbijam emulację np. Marshalla 800. Trzeba pamiętać, że choć maniacy "prawdziwego" gitarowego brzmienia nie lubią takich technologii, to jeśli mam lecieć gdzieś na koncert nic nie wiedząc tak naprawdę jaki sprzęt znajdę na miejscu, to Fractal w tym wypadku jest prawdziwym błogosławieństwem.
Czy wszystkie utwory z nowej płyty będziecie grali na żywo?
Taki jest plan. Lubię grać nowe utwory, bo to zawsze jakieś wyzwanie. Na razie chcę skupić się by robić to jak najlepiej. Nie jest to strasznie pogmatwany materiał, ale w związku z tym trzeba roztoczyć wokół niego odpowiedni klimat. Dużo jest też rzeczy, które będzie trzeba umiejętnie przearanżować.
Dlaczego nie udało się dogadać z WOŚPem w temacie wydania DVD z Przystanku Woodstock? Do tej pory wydano sporo płyt z tej serii i nikt nie miał problemów.
Tak, ale zespoły te jednak w większości działają głównie na terenie Polski. My chcieliśmy pokazać to DVD również za granicą, co zaczęło rodzić problemy. Ostatecznie na razie nie doszło do porozumienia, ale temat nie jest zamknięty. Duże szanse nadal są. Trzeba także pamiętać, że ten występ trwał zaledwie 50 minut, a oczekiwania fanów dotyczące wydawnictw DVD często są większe.
To był wyjątkowy koncert…
Przede wszystkim świetnie przygotowany. Coś takiego gra się raz w życiu. No, chyba że jest się Depeche Mode, Coldplay czy Muse, bo jak występuje się przed publicznością na 60 000 ludzi, to tak samo jest ich aż po horyzont jak w przypadku pół miliona na Woodstocku - to już wtedy nie ma znaczenia, poza wrażeniem ogromu. Pamiętam, że przed występem nogi mi się trzęsły jak galareta. Już godzinę przed koncertem lepiej było do mnie nie podchodzić. Nie wspominając o tym, że chwilę przed naszym wejściem Helloween kończyło swój występ "I Want Out". Słysząc ten dziki tłum pomyślałem tylko: Boże… to się będzie działo...
rozmawiał Marcin Kubicki
Powiązane artykuły