Children Of Bodom, Cannibal Corpse - 26.06.2012 - Kraków
Kiedy pół roku temu zobaczyłam plakat z zestawieniem Cannibal Corpse i Children Of Bodom pomyślałam że na ten koncert przyjdą wyłącznie ludzie z zaburzeniem dysocjacyjnym tożsamości muzycznej (do których mogę się śmiało zaliczyć).
"Ale ja nie chcę wchodzić między szaleńców.
- Nic na to nie poradzisz. - powiedział Kot - Tu wszyscy jesteśmy szaleni. Ja jestem szalony ty jesteś szalona.
- Skąd wiesz że jestem szalona? - zapytała Alicja.
- Musisz być inaczej nie przyszłabyś tu."
Przed klubem odkrywam, że jest nas więcej - tłumy walą z każdej strony. KnockOut Productions po raz kolejny udowodniło, że wie co robi. I jeden i drugi zespół widziałam już kila razy, ale o ile Cannibal Corpse słynie z odpychających i zarazem fascynujących okładek, łączących okrucieństwo z perwersją oraz uroczych tekstów w stylu "Martwe ciało, niedbała śmierć. Lubieżny ropień tam, gdzie najpierw miałeś głowę", to COB gra muzykę niezwykle przyjemną dla ucha, a śmiertka z koską, nawet jeśli goni Alexi'ego po lesie to robi to nader uroczo. Samo nagranie płyty "Skeletons In The Closet" skłania poniekąd do traktowania "zawartości satana w satanie" z przymrużeniem oka.
Koncert Cannibal Corpse był częścią europejskiej trasy promującej nowy krążek "Torture". Jednak to już nie kanibale, jakich pamiętam z chociażby Metalmanii `94 czy późniejszych koncertów. W tej chwili to super wytrawna maszynka koncertowa. Kompetentni do bólu fachowcy - nie ma tu miejsca na jakiekolwiek sceniczne wpadki, wszystko idealnie zagrane i profesjonalne do bólu.
Wprawdzie kindermetalówy, z którymi odbyłam sympatyczną rozmowę w ubikacji, porównały muzykę CC do dźwięku silnika w kosiarce, ale jest to niewątpliwie dobrze naoliwiony silnik (z głową Corpsegrindera przyczepioną do rotora) i na scenie nie było miejsca na improwizację. Pełny profesjonalizm w każdym calu. Nowojorczycy zaserwowali porządną dawkę gwałtu umysłowego, jaki zapewniali swoim fanom na przestrzeni ostatnich 24 lat. Jednak dzisiejszy Cannibal jest niezwykle przewidywalny i w dużej mierze oczywisty. Jedyny prawie-nasz człowiek w składzie jest nadal jednym z najlepszych metalowych perkusistów na świecie jakich widziałam (i tu być może narażam się sromotnie kolegom z Perkusisty), ale Mazurkiewicza trzeba i wypada zobaczyć w akcji - niezaprzeczalnie jest fenomenalny. O tym nie da się pisać, to trzeba zobaczyć i usłyszeć. Dla mnie facet jest numerem jeden. Koniec, kropka.
Na pierwszy ogień idzie Demented Aggression, potem Sarcophagic Frenzy i Scourge of Iron, który płynnie przechodzi w Disfigured. Bonus numer 1 - nikt nie zauważa że to kolejny (czwarty numer), więc spokojnie stoję w fosie i korzystam z dodatkowych minut. Potem I Cum Blood, Priests of Sodom i cytowany powyżej Hammer Smashed Face. Jest świetnie, ale czas goni. Set godzinny - o wiele, wiele za krótki.
"Bo widzisz - rzekła Alicja - chwila przebiega tak straszliwie szybko, że nie tylko nie mogę na niej stanąć, ale nawet jej dotknąć."
Histeryczne reakcje publiczności zapędzają mnie z powrotem do fosy. Scena wygląda jak teatr po zamachu terrorystycznym skrzyżowany z zakładem dla umysłowo chorych przestępców - ogromne podarte kotary do tego reprodukcja okładki ostatniej płyty w tle i karty z Holiday at Lake Bodom - składanki wydanej w maju z okazji 15-lecia istnienia zespołu. Zespół nadal promuje wydany w 2011 roku album "Relentless Reckless Forever", więc mniej więcej wiem czego mogę się spodziewać.
Warheart - stojące za mną dziewczynki piszczą radośnie, a ja cholernie żałuję, że do tej pory nie nauczyłam się jednocześnie skakać i robić zdjęcia. Bonus numer 2 - Alexi co chwilę pluje nam na głowy, nad nami złowieszczo szybują flagi i ludzie. Amok i szaleństwo. W takich momentach przypominam sobie jak fantastycznie jest stać po drugiej stronie barierki. Na szczęście w kierunku sceny nie lecą puchate pluszowe misie (bo i takie ekscesy widywałam na wcześniejszych koncertach Childrenów).
Spektakularne brzmienie całego zespołu i jakość dźwięku z jaką grają kolejne numery powala mnie na kolana. Silent Night, Bodom Night i wyjazd z fosy proszę państwa. Biegnę przez klub (ach, jak fajnie poobijać się w tłumie szczelnie zapełniającym salę). Ze sceny lecą fucki, na scenę lecą flagi, do fosy lecą ludzie. Na scenie Laiho (nie na darmo wybrany w sondzie Total Guitar najlepszym metalowym gitarzystą wszech czasów) łączy wirtuozerię wokalną z perfekcyjną grą na gitarze. Shovel Knockout, inteligentny, piekielnie agresywny i ociekający perfekcyjną techniką gry Needled 24/7 i Everytime I Die. A potem już tylko lepiej: Hate Crew Deathroll - "We're hate crew, we stand and we won't fall...", Downfall, Sixpounder i na koniec Are you dead yet?.
Doliczyłam się 16 numerów, ponad setkę crowd surfingowców i kilka flag. Koncert po prostu genialny, najlepsze, dobrane przekrojowo numery, scenografia z sennych koszmarów i dobre światło.
"Świnię podłożyć! Nic tak nie pomaga na obolałe stopy jak słonina ze szczeciną", do tego piszczy mi w uszach, ale włożenie stoperów na koncert Cannibal Corpse byłoby większą profanacją niż uczestniczenie w Procesji Bożego Ciała bez majtek po wykonanej wcześniej brazylijskiej depilacji.
Relacja z tego koncertu jest absolutnie subiektywna, za co serdecznie przepraszam. Od lat krążą historie o mojej dewiacji na punkcie Children of Bodom. Po tym koncercie, tym bardziej to się nie zmieni.
tekst/foto: Romana Makówka