Morbid Angel, Necrophobic, Benighted - 8.12.2011 - Warszawa

Relacje
Morbid Angel, Necrophobic, Benighted - 8.12.2011 - Warszawa

Może to dziwne, ale choć Morbid Angel widziałem na żywo kilkakrotnie, nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się być świadkiem klubowego koncertu tej formacji. Warszawski gig był trzecim, w jakim  miałem okazję uczestniczyć od czasu premiery "Illud Divinum Insanus". Obydwa festiwalowe sety z pewnością były udane, jednak czegoś mi w nich brakowało.

Czwartkowy wieczór w Progresji dokładnie pokazał, w czym rzecz. Nieco ponad rok temu do tego warszawskiego klubu zawitała trasa trzech ekip, pod przywództwem Watain, zrzeszona we francuskiej Season of Mist. Tym razem, także dominowały bandy z tej wytwórni; tylko Nervecell reprezentował inne barwy klubowe. Niestety, nie dane nam było ich zobaczyć, bo na miejsce dotarliśmy w momencie, gdy schodzili ze sceny. Szkoda, ale najważniejsze były przecież późniejsze atrakcje, a tych, jak się szybko okazało, miało być pod dostatkiem.

Swego czasu Julien Truchan, frontman Benighted, zdradził nam w wywiadzie, że postrzega swój zespół jako ewidentnie koncertowy, którego cały materiał tworzony jest pod kątem późniejszego odegrania go na żywo. Nie do końca mnie to wtedy przekonało, biorąc pod uwagę intensywność dźwięków generowanych przez Francuzów, ale wysoka jakość najnowszego "Asylum Cave" tylko pobudziła moją ciekawość odnośnie scenicznej prezencji Benighted. Co tu kryć, kapela wypadła świetnie, a mieszanka death metalu i grindu, niepozbawiona pewnych pierwiastków melodii, ma bardzo duży koncertowy potencjał. Zaczęli z grubej rury od "Prey", czyli najlepszego - moim zdaniem -  kawałka z ostatniego długograja, a dalej już do samego końca rozdawali publice solidne strzały. Wśród nich, m.in.: "Let the Blood Spill Between My Broken Teeth", "Asylum Cave" i "Fritzl". Mocno i brutalnie, ale z odpowiednim feelingiem. Kompozycje Francuzów mają ręce i nogi, i nigdy nie chodzi w nich jedynie o napieprzanie 'byle szybciej'. Do tego, umiejętność poruszania się między growlem, klasycznym świniakiem i czymś w rodzaju skrzeku, jaką popisywał się Truchan, zdecydowanie budziła szacunek, choć trzeba zauważyć, że mikrofon nie był nagłośniony najlepiej. Tak czy owak, świetny koncert. Mam nadzieję, że w przyszłym roku nadarzy się jeszcze okazja, by zobaczyć ten zespół na żywo.



Mam dużą słabość do Necrophobic. To ikona szwedzkiego death metalu, choć nigdy nie osiągnęła należytego sukcesu; prawdopodobnie dlatego, że ich znakomity debiutancki "The Nocturnal Silence" z 1993 roku ukazał się o jakieś trzy lata za późno. Czteroletnia przerwa między debiutem a drugim albumem również przyczyniła się do tego, że Necrophobic pozostał w drugim szeregu metalowej nawałnicy z Kraju Trzech Koron. Zawsze jednak grali po swojemu i dorobili się własnego, unikalnego stylu, między innymi dzięki umiejętnemu czerpaniu z blackmetalowej stylistyki i doskonałemu wykorzystaniu melodii. Wszystkie te elementy Szwedzi bardzo elegancko zaprezentowali w Progresji, choć ich wizerunek mógł nie przypaść do gustu zatwardziałym fanom gwiazdy wieczoru. Głośnych oznak niezadowolenia jednak nie zarejestrowałem. Zresztą, mina (a właściwie jej brak) wykutego ze skały, czterometrowego Alexa Friberga, basisty-wikinga, który wyglądał, jakby przed chwilą wylazł z dupy diabła, a po drodze do klubu spalił cztery wioski, zniechęcała do jakichkolwiek aktów niesubordynacji. Zespół gra tour bez Roberta Sennebäcka, który dołączył do składu w październiku, w związku z czym także w Warszawie zaprezentował się w czteroosobowym zestawieniu. Tym sposobem, za drugą gitarę chwycił frontman Tobias Sidegard, który nie grał na tym instrumencie na żadnym studyjnym albumie Necrophobic. Przekrojowa setlista mogła spodobać się zarówno fanom starszego materiału Szwedów, jak i miłośnikom ich nowszych, bardziej ‘symfonicznych’ dokonań. Dla mnie punktem kulminacyjnym koncertu był zrywający głowy z karków "Dreams Shall Flesh".  Szkoda tylko, że ponownie coś było nie tak z nagłośnieniem mikrofonu.

Setlista Necrophobic:

Intro
Blinded In Light, Enlightened In Darkness
The Crossing
Revelation 666
Celebration of the Goat
Age of Chaos
Taste of Black
Dreams Shall Flesh
For Those Who Stayed Satanic
The Nocturnal Silence



Koncertowa pozycja Morbid Angel przypomina tę, której dorobił się Slayer i kilka innych topowych marek ciężkiego grania. Właściwie, nie ma znaczenia, jak będzie brzmiał najnowszy studyjny album, ani to, jak zostanie odebrany przez słuchaczy. Liczą się stare, oldschoolowe hity, bo i tak właśnie na nie będą czekać fani, którzy przecież zawsze je dostaną. Nie inaczej było i tego wieczoru, kiedy to gwiazda dnia zaserwowała zgromadzonej publice aż osiemnaście kawałków. Trzon setlisty był dokładnie taki sam, jak podczas festiwalowych występów, łącznie z trzema ułożonymi pod rząd kawałkami z "Illud Divinum Insanus", ale została ona rzecz jasna znacząco poszerzona, choćby o takie starocie jak "Blaspheny" czy "Blood on My Hands". Publika najcieplej przyjmowała starsze rzeczy, utwory z najnowszego krążka trochę chłodniej, za wyjątkiem… "I Am Morbid", który nieoczekiwanie wyrósł na prawdziwy koncertowy hit i doskonale sprawdza się na żywo.

Tak samo, jak Tim Yeung, który niemal cały czas przyciągał uwagę. Młody bębniarz bardzo wyraźnie okrzepł na nowym stanowisku. Różnica między jego obecnymi występami na żywo, a choćby open-air'owym gigiem, który miałem okazję widzieć w czerwcu, jest kolosalna. To nie tylko niesamowicie utalentowany deathmetalowy perkusista, ale i niezły showman. Niewielu pałkerów, zmuszonych do tak gęstego i mocnego grania, mogłoby sobie pozwolić nie tylko na doskonały headbanging, którym popisywał się podczas "Immortal Rites", ale też na nieustanne cyrkowe popisy z kręceniem pałeczkami.  Jego totalnym przeciwieństwem na scenie jest Trey Azagthoth, który jak zawsze sprawiał wrażenie, jakby przebywał w innej rzeczywistości, skoncentrowany w pełni na wycinaniu swych  kosmicznych gitarowych partii.  

Różnica między festiwalowym a klubowym koncertem Morbid Angel nie polega tylko na długości setu, ale przede wszystkim na kontakcie kapeli z publicznością. David Vincent to znakomity frontman, co najwyraźniej objawia się właśnie w klubie. Choćby wtedy, gdy opowiadał, że krakowska publika, przed którą wystąpili dzień wcześniej, była "kurewsko głośna" i dawał "okazję, żeby pobić ich wyczyny", albo gdy, nawiązując do wiszącej na ścianie Progresji okładki do "Altars of Madness",  stwierdził, że gdy tylko ją zobaczył podczas soundcheck'u, natychmiast pomyślał, że tutejsi fani muszą uwielbiać oldschool'a, wreszcie puszczając w ruch butelkę piwa, która już do niego nie wróciła.

Perfekcyjny koncert, także, co warto podkreślić, pod względem brzmienia. Przede wszystkim, nie było ono za głośne, a powstrzymanie chęci maksymalnego podkręcenia gałek potencjometrów to zazwyczaj duże wyzwanie dla akustyków. Dzięki temu całość zyskała na selektywności, co w przypadku muzyki Morbid Angel jest szczególnie ważne. Nawet, jeśli nie jestem zwolennikiem mocno wczorajszych i kiepsko zrealizowanych nowinek, którymi Amerykanie wypełnili "Illud Divinum Insanus", to i tak takie koncerty, jak ten czwartkowy, ogląda się po prostu z pozycji kolan.

Setlista Morbid Angel:

Immortal Rites
Fall From Grace
Rapture
Day of Suffering
Blasphemy
Maze of Torment
Existo Vulgoré
Nevermore
I Am Morbid
Angel of Disease
Lord of All Fevers and Plague
Where the Slime Lives
Blood on My Hands
Bil Ur Sag
God of Emptiness
World of Shit (The Promised Land)
Sworn to the Black
Chapel of Ghouls

Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka