Brutal Assault - 12-14.08.2010 - Jaromer (Czechy)

Relacje
Brutal Assault - 12-14.08.2010 - Jaromer (Czechy)

’15’ edycja Brutal Assault przeszła do historii. Czas zatem na podsumowanie tegorocznej imprezy, tradycyjnie już organizowanej na terenie twierdzy Josefov w czeskim Jaromerze. Bliskość granicy sprawia, że wciąż wielu przybywających na fest rodaków traktuje go jak polski festiwal na obczyźnie. Zjawisko o tyle zrozumiałe, że z jednej strony tęsknota za podobnym festiwalem w Polsce jest ogromna, z drugiej zaś wszyscy chyba zdają sobie sprawę, że szansa na podobny event na polskiej ziemi jest w zasadzie bliska zeru.

Brutal Assault tymczasem konsekwentnie się rozrasta; w tym roku zjawiło się w Czechach wyraźnie więcej ludzi, częściej słychać też było obcą mowę. Organizatorzy starają się wyjść naprzeciw rosnącej frekwencji. W tym roku mieliśmy więc więcej punktów z jedzeniem, większy wybór piwa, pojawiło się nawet wino. Na potrzeby festiwalowiczów udostępniono dodatkowe przejścia oraz otwarto drugie kino, ulokowane w jednym z budynków twierdzy. A w nim nie tylko kino, ale też sporo miejsca i stały dach nad głową, co zresztą w tym roku okazało się przydatne. Nie wszędzie jednak organizatorom udało się sprostać zadaniu. Sporo do życzenia pozostawia organizacja odbioru akredytacji, szczególnie w środę, dzień przed rozpoczęciem imprezy. Dwa sąsiadujące ze sobą okienka nierozdzielone barierkami, które - gdyby ktoś o nich pomyślał - może skłoniłyby kłębiący się tłum do ustawienia się we względnie cywilizowaną kolejkę - wystarczył, by całą procedurę utrudnić i wydłużyć. Nie zaszkodziłoby też poszerzyć fosę pod scenami (ciasno i tłoczno!), jak również skłonić ochronę do nieskracania ustalonego czasu na foto do trzydziestu sekund na zespół (warto by też przejąć dobry zwyczaj z Hellfest, gdzie przy odbiorze foto trzeba pokazać aparat, co w miarę skutecznie wyklucza z fosy małpki i komórki). Można by też pomyśleć o usprawieniu obsługi przy stoisku z oficjalnym merchem imprezy, gdzie tempo sprzedaży było zaiste wakacyjne. Szwankował także transfer informacji o zmianach występów zespołów czy odwołanych koncertach. Ostatnia uwaga dotyczy choćby AHAB, o którym wiadomo było już w środę, że na BA nie wystąpi, natomiast oficjalne info w tej sprawie ogłoszone zostało w ostatniej chwili, czyli dopiero w sobotę. To wszystko jednak w gruncie rzeczy drobiazgi, skutecznie niwelowane przez jedyną w swoim rodzaju atmosferę miejsca oraz naprawdę udane koncerty.            

CZWARTEK

Na teren festu dotarliśmy akurat na SUICIDAL ANGELS. Młodzi Grecy umiejętnie wpisują się w falę retrothrashowych zespołów, ślepo zapatrzonych w to, co dwadzieścia lat temu działo się za oceanem. Tym sposobem trafili do stajni Nuclear Blast, niezmiennie starającej się wyłapywać aktualne trendy. "Sanctify the Darkness", czyli ubiegłoroczny, drugi album kapeli nawet daje radę, byłem więc ciekaw, jak muza wypadnie na żywo. Okazało się, że prosty, szybki, czasem zaskakująco agresywny thrash w wykonaniu SA sprawdza się nieźle, choć wielkich uniesień nie wywołuje. Z ostatniego krążka poleciało między innymi "Bloodthirsty" i "Apokathilosis". Panowie wyrazili też swoje stanowisko w kwestii krzyża, odgrywając "Vomit on the Cross" (czytaj "Gdzie jest krzyż") z debiutu. Ekspresyjny wokalista bawił się nieźle, w pewnym momencie wyrywając nawet gościowi filmującemu koncert jego narzędzie pracy i kierując je na tłum, co zresztą zdecydowanie nie spotkało się ze zrozumieniem ze strony tak potraktowanego kamerzysty. Dobre rozpoczęcie dnia, a to jedynie rozgrzewka przed tym, co miało jeszcze nastąpić.

OBITUARY to swoisty fenomen. Amerykanie nagrywają coraz nudniejsze, coraz bardziej wymęczone płyty, ale koncerty wciąż dają znakomite. Muza zespołu jest niemal stworzona do grania na żywo, a jego firmowa mieszanka prostych, szybkich partii, ciężkich zwolnień i jedynego w swoim rodzaju wokalu Johna Tardy’ego to doskonała podstawa pod udany gig. Bardzo dobre wrażenie starał się wprawdzie zatrzeć Ralph Santolla, nachalnie wciskający się tu i tam ze swoimi słodziutkimi solówkami, na szczęście jednak w przypadku kompozycji OBITUARY można to było przeżyć. Zresztą, na żywo gitarzysta ma generalnie mniejszy niż na albumach wpływ na brzmienie zespołu. Natomiast za to, co Santolla (solidarnie z kolegami z zespołu) zrobił z "Dethroned Emperor" z repertuaru Celtic Frost, wstawiając tam jakieś bezsensowne pitolenie, bez dwu zdań należy się kara. Myślę, że wymiana: jeden palec za jedną niepotrzebną partię gitary skutecznie odstraszyłaby go od podobnych pomysłów. Reszta repertuaru, począwszy od "Redneck Stomp", a na "Slowly We Rot" skończywszy została dobrana bardzo dobrze, choć oczywiście w ciągu 45 minut trudno w pełni rozwinąć skrzydła.

Stojąc w kolejce po brutalową walutę, czy jak kto chce kartonowe żetony, jednym uchem posłuchałem ENSIFERUM. Ich skoczny, pseudometalowy, biesiadno - szantowy repertuar, czyli Hej-ho-wiśta-wio czy inne Żegnajcie-nam-dziś-hiszpańskie-dziewczyny, chyba mnie jednak nie przekonał. Gdyby dla odmiany panowie ponaparzali się mieczami, z którymi tak chętnie się fotografują, byłoby przynajmniej widowiskowo. Może następnym razem?

Za to kolejny band - GOJIRA - wypadła lepiej niż się spodziewałem. Gdy rok temu widziałem Francuzów na ich ojczystej ziemi, dysponowali znacznie dłuższym czasem i zostali przyjęci przez publikę jak megagwiazdy. Tym razem było spokojniej, a grając krótszy set zespół skupił się na tym co najważniejsze - na ładowaniu do pieca. Perfekcyjny warsztat, naturalny luz i spore sceniczne obycie, morbidowskie riffy (np. w "Backbone") i dawka "nowoczesności" w najlepszym stylu. GOJIRA, jak mało kto, potrafi łączyć matematykę z soczystym death metalem, uzyskując efekt wysadzający słuchacza z butów. W rezultacie podobało mi się nawet bardziej niż rok temu.

Następny miał być LOCK UP, ale organizatorzy zamienili ich set z SEPULTURĄ. Nie zrażeni tym faktem Canarinhos wydawali się być w lepszej formie niż na tegorocznym Hellfest. Zagrali bardzo dobry set, oparty w większości na starym materiale. Nie zabrakło między innymi "Inner Self", "Arise", "Mass Hypnosis", "Escape to the Void", "Troops of Doom", a także "Refuse/Resist", "Roots Bloody Roots" i "Ratamahatta", choć akurat wykonanie tego ostatniego pozostawiało wiele do życzenia. Było bardzo żywiołowo i dynamicznie, nawet agresywny wokal Derricka Greena jakoś mi przypasował. Wprawdzie momentami brakowało drugiej gitary, przez co niektóre fragmenty były uboższe, ale stanowiło to jednak wielkiego problemu. Bardzo udany, bezpretensjonalny koncert.

Miało być mrocznie, a wyszło śmiesznie. Miało być diabelsko, a było żałośnie. Występ GORGOROTH okazał się totalną porażką. Ten zespół od zawsze zasilał szeregi drugiej ligi, a koncertowo stał więcej niż słabo, nawet w czasach, gdy wieszał na krzyżach nagie modelki. Mimo wszystko Gaahl miał jednak jakąś charyzmę, a tego zdecydowanie nie można powiedzieć ani o nowym wokaliście ani też o reszcie obecnego składu. Widząc tę wymalowaną bandę błaznów Rogaty w piekle najpierw pęka ze śmiechu, po czym zażenowany milknie i wraca do słuchania Electric Wizard. Nieświadomi jednak niczego Norwegowie brzęczeli i buczeli przez całe 45 minut, bezlitośnie odwlekając początek setu następnej kapeli. Ciekawe, jak długo jeszcze GORGOROTH będzie dostawać tak dobry czas na festiwalach. Mam nadzieję, że panowie mieli okazję zobaczyć set WATAIN, który zagrał w sobotę na zakończenie całej imprezy, i zawstydzeni swą miernością na zawsze zakopią się w piwnicy.



CANDLEMASS, który pojawił się na scenie kwadrans po północy, witała już nieco przerzedzona publika. Wszyscy ci, którzy zostali, zdecydowanie nie powinni na ten koncert narzekać. Szwedzi to absolutni mistrzowie w swoim fachu, zapewne najjaśniejsza gwiazda epickiego doom metalu, a taka marka zobowiązuje. Panowie pojawili się na scenie przy dżwiękach "Marche Funebre" z "Nightfall" i zaczęli od "Mirror Mirror". Dalej set wyglądał następująco: "Samarithan" , "If I Ever Die", "Hammer of Doom", "Emperor of the Void", "At the Gallows End", a na koniec oczywiście "Solitude". Setlista okazała się prawie identyczna z zaprezentowaną na tegorocznym Hellfest, wypadły z niej tylko dwa utwory. Doskonale, że zespół z najnowszej płyty, prócz "If I Ever Die", gra właśnie "Hammer of Doom", bo na żywo to absolutny potwór. Podobnie, jak we Francji, w miejsce gitarzysty Matsa Björkmana ponownie pojawił się Jörgen Sandström, znany przede wszystkim z Grave i Entombed. Muszę przyznać, że tym razem Szwedzi zaprezentowali się lepiej, bowiem ich występ był bardziej zwarty, a Robert Lowe gawędził wyraźnie mniej niż ostatnio. Może dlatego, że na początku błysnął znajomością geografii, wspominając o Czechosłowacji? No, ale co mieszkaniec Teksasu, stanu większego od Francji, może wiedzieć o jakichś tam Czechach? Wystarczy, że od pewnego czasu wie, gdzie leży Szwecja. Za to wokalnie frontman zaprezentował się lepiej. Przede wszystkim, nie opuszczał początków wersów, rzadziej fałszował i prawie bez zarzutu brał wszystkie wokalne górki. Dalej tęsknię za Marcolinem, ale po takich koncertach już nieco mniej.


PIĄTEK

Dzień zapowiadał się długi i wyczerpujący. Po mizernym śniadaniu nie było lepszej opcji dla poprawy sił niż porcja amerykańskiej mielonki. DEVOURMENT nadał się do tego znakomicie. Mimo stosunkowo wczesnej pory panowie brutalizowali otoczenie jak należy, a humorystyczny akcent w postaci głowy konia, w którą zaopatrzył się gitarzysta (wytrzymał w niej bodajże przez dwa kawałki) przydała muzie dodatkowego smaczku. Całość była wprawdzie nieco zbyt monotonna, jeden kawałek zlewał się w następny, ale jakoś szczególnie mnie to nie dziwi. Wszak deathmetalowcy zza oceanu specjalizują się w płodzeniu kawałków-wieloraczków, podobnych do siebie jak dwie krople wody. To pewnie efekt uboczny hormonów pochłanianych razem z mięchem z fast foodów.


KYLESA
miałem okazję widzieć czwarty raz w ciągu ostatnich dwu lat. Mimo, że praktycznie za każdym razem ich występy pozostawiały coś do życzenia - najczęściej było to szwankujące brzmienie - tym razem wszystko udało się prawie idealnie. Przede wszystkim, wreszcie lepiej ustawiono nagłośnienie. Zniknął efekt ściany dźwięku, a gitary brzmiały selektywnie. Wprawdzie chwilami dźwięk gitar wyraźnie i dziwnie falował, ale taki już urok plenerowych koncertów. Wreszcie, dobrze słyszalny Phillip Cope dał z siebie więcej niż wcześniej, a i Laura Pleasantas uniknęła wielu fałszy, które niestety mocno wpłynęły na jakość gigu choćby na ostatniej odsłonie Asymmetry. W setliście Amerykanów tradycyjnie znalazły się hity, ogrywane już wielokrotnie, w tym między innymi: "Hollow Severer", "Unknown Awareness", "Running Red", "Where The Horizon Unfolds", "Perception", "Scapegoat", "Said and Done" i "Only One". Wprawdzie szansę na obejrzenie setu KYLESA w akcji mogło dać sobie nieco więcej ludzi, ale inicjatywę organizatorów, by na BA zapraszać również takie bandy, uważam za jak najbardziej godną uznania.

Bardzo lubię MONSTROSITY, a że już dawno nie miałem okazji zobaczyć ich na żywo, byłem mocno nastawiony na ten koncert. Niestety, panowie w czasie rozstawiania się na scenie sprawiali wrażenie, jakby nigdzie nie było im spieszno. Zniecierpliwiony technik za konsoletą poganiał drugiego technika na scenie, ale ewidentnie coś się nie układało. Kapela wystartowała więc mocno opóźniona, a prawa festiwalu są nieubłagane (choć z tym też bywało w tym roku różnie). Tym sposobem Amerykanie zagrali bodajże tylko pięć utworów, pozostawiając spory niedostyt, bo to, co usłyszałem, brzmiało naprawdę świetnie. Przede wszystkim uwagę zwracał Mike Hrubovcak, growlujący z niebywałą wręcz łatwością. Nie wiem, czy to nie najlepszy wokalista z całego deathmetalowego amerykańskiego desantu, który nawiedził tegoroczny Brutal. I to nie wyłączając Corpsegrindera, mającego (zgodnie z zapowiedzią gardłowego DEVOURMENT) wraz z kolegami rozpieprzyć tego wieczoru twierdzę Josefov w drobny mak.

Po tym koncercie przyszedł czas na przerwę, by zebrać siły na morderczo zapowiadający się wieczór ze zwieńczeniem w postaci AURA NOIR, który planowo miał pojawić się na scenie o 2 w nocy (brawa dla osoby odpowiedzialnej za tak bezrozumne planowanie line-up’u). Wyszło nieco inaczej, ale kiedy swój gig rozpoczynał CONVERGE, nic jeszcze tego nie zapowiadało. Przed Amerykanami miałem zamiar raz jeszcze zobaczyć NECROPHAGIST, ale organizatorzy ponownie zakombinowali, zamieniając godziny występu Niemców oraz MNEMIC i nie przykładając się zbytnio do odpowiednio wczesnego poinformowania publiki o tym fakcie. Tym sposobem Niemcy zagrali, nie czekając na mnie, a że granie Duńczyków średnio mi leży, czym prędzej ewakuowałem się w bezpieczne miejsce.

Za to CONVERGE to dopiero był furiacki koncert. Mało kto może równać się z nimi pod względem żywiołowości, scenicznej agresji i totalnego zaangażowania. Energia w stanie czystym. Kto stawił się pod sceną bez pełnej świadomości, czego się spodziewać, od pierwszych dźwięków musiał poczuć się jak walnięty obuchem w głowę. Nie powiem, żebym znał ich twórczość na wyrywki, na dłużej zaprzyjaźniłem się dopiero z najnowszym "Axe To Fall" i z tego albumu na pewno poleciały doskonałe "Dark Horse", "Reap What You Sow" i "Wishing Well", który zabrzmiał jak Entombed na speedzie. W tych kawałkach zresztą najwyraźniej przebijały się również momenty melodii, dowodząc, że melodia w muzyce CONVERGE nie jest niczym złym. Dźwiękowy chaos, wypełniający większą część setu, był jednak perfekcyjnie trzymany w ryzach, do czego w dużej mierze przyczyniło sę bardzo dobre nagłośnienie.

Czas na reaktywowany LOCK UP. Od pierwszych dźwięków zespół, zgodnie z hasłem play fast or die, narzucił szybkie tempo sobie i publiczności. Nie było czasu na zwolnienia, panowie odpalali pocisk za pociskiem, amunicję czerpiąc rzecz jasna z wydanych dwu albumów, ze zdecydowaną przewagą "Hate Breeds Suffering". W sumie nic dziwnego, bo przecież Lindberg nie brał udziału w rejestracji debiutu. Setlista wyglądała zatem następująco: "Pleasures Pave Severs", "Feeding on the Opiate", "Triple Six Suck Angels", "Castrate the Wreckage", "Violent Reprisal", "Detestation", "Afterlife in Purgatory", "Slaughterous Ways" oraz "Retrogression". O ile dobrze słyszałem, na koniec poleciało także coś z repertuaru Terrorizer, ale ja wtedy instalowałem się już przed drugą sceną. Koncert bardzo solidny, ale poza solidność niewykraczający. Jak na tak gwiazdorski skład, LOCK UP nie oferuje niczego nowego. Nigdy też nie przepadałem za manierą wokalną Lindberga i zdania nie zmieniłem.



Elegancki DEVIN TOWNSEND z powodu pewnych problemów technicznych pojawił się na scenie nieco wcześniej, zagadując publiczność i sypiąc dowcipami jak z rękawa nowej marynarki, którą zresztą nabył rzekomo specjalnie na Brutala za całe 30 kanadyjskich dolców. Niestety, z mrożącym krew w żyłach wyczuciem czasu, w momencie, gdy akurat zabrzmiały pierwsze dźwięki koncertu, z wydawałoby się, czystego rozgwieżdżonego nieba niespodziewanie lunęła na wszystkich ściana deszczu. "Oh, shit!" - skwitował sytuację DEVIN, widząc, co się święci, a ja po paru chwilach byłem totalnie przemoknięty. Zamiast przetrząsać plecak w poszukiwaniu peleryny (która musiała być na samym dnie, gdzieżby indziej), ratowałem się ucieczką do kina, gdzie schronienie znalazła całkiem pokaźna grupa podobnych mi nieszczęśników. Nie było to wprawdzie najlepszym pomysłem, bo po drodze zaliczyłem chyba wszystkie kałuże, jakie tylko zaliczyć można było. Ulewa skończyła się równie szybko, jak się zaczęła, wróciłem więc posłuchać końcowych trzech kawałków Kanadyjczyka. Tyle wystarczyło, bym pożałował, że kolejny raz jego koncert przeszedł mi koło nosa. Do trzech razy sztuka, mam nadzieję.

Może się starzeję, ale oglądanie CANNIBAL CORPSE w kompletnie przemoczonym ubraniu nie sprawiało mi szczególnej radochy. Biorąc po uwagę tłumnie zgromadzoną publikę, to właśnie Kanibale byli prawdopodobnie najbardziej wyczekiwanym zespołem tegorocznego festu. Sam byłem bardzo ciekaw ich występu, bo pierwszy i ostatni raz widziałem ich siedemnaście lat temu, jeszcze z Barnesem w składzie. Dziś pamiętam z tego tylko imponująco synchroniczne machanie przez muzyków głowami. Brzmienie piątkowego koncertu nie było wprawdzie do końca idealne, ale szczególnie mi to nie przeszkadzało. Ponieważ jednak nie jestem wystarczająco twardy, a przemoczenie twardość dodatkowo osłabia, ewakuowałem się mniej więcej w połowie koncertu. Tym sposobem przepadli IHSAHN, NAPALM DEATH i - co za pech - AURA NOIR. Najbardziej szkoda mi tych ostatnich, choć mogłem przynajmniej pocieszyć się tym, że ich fenomenalny gig obejrzałem w zeszłym roku.

SOBOTA

Pierwotne plany obejmowały zobaczenie koncertu SADIST, ale czym kierował się ten, kto umieścił zespół w grafiku o godzinie 11:45, może wyjaśnić tylko sejmowa komisja śledcza. Jedno jest pewne - to musiała być prowokacja. Czym innym wytłumaczyć fakt, że późniejsze godziny na scenie dostały takie "gwiazdy" jak SYBREED, GRAVEWORM czy MADDER MORTEM? W akcie protestu pojawiłem się więc na terenie twierdzy dopiero na koncert VOIVOD, odpuszczając także MOONSORROW (na żywo przeciętni), JESU (nie po to piłem wcześniej dwie kawy, żeby teraz spać na stojąco) czy MACABRE (czego akurat trochę żałuję).     

Weterani z VOIVOD zawsze sprawiają wrażenie, jakby granie koncertów dostarczało im całe mnóstwo niewymownej radości. To miłe, bo niektóre kapele równe im stażem wyglądają, jakby myliły występ na scenie z pracą w kamieniołomach. Snake nie przestaje uśmiechać się nawet przez chwilę, totalny luz, świetnie przekładający się na odbiór ich muzy. Zaczęli od "Voivod", a dalej między innymi "The Unknown Knows", "Ripping Headaches", "Global Warning", "Overreaction" "Nuclear War" i tradycyjnie dedykowany Piggy’emu "Astronomy Domine". Bardzo dobry koncert. Kolejny raz jestem content.

DYING FETUS zawsze był dla mnie niemal synonimem specyficznej bezduszności, tak typowej dla wielu amerykańskich deathmetalowych zespołów. Perfekcyjna, ale sztuczna produkcja, odpowiednia dawka techniki i brutalności i do tego zero emocji. Syntetyk w każdym calu. Taki właśnie był ich gig i, szczerze mówiąc, nijak mnie to nie zaskoczyło. Pod względem wykonawczym nie można Amerykanom wiele zarzucić, rozjeżdzają bowiem publiczność z wdziękiem stutonowej pędzącej ciężarówki, która przetacza się po jeżu zagubionym na autostradzie. Nie czuję w tym jednak żadnej naturalności, żywiołowości czy minimalnej choćby radości z grania.


Kolejny raz (i tego dnia nie ostatni, zwłaszcza na scenie MetalShop) techniczne sprawy opóźniły koncert. Wyglądało to, jakby głównym problemem były odsłuchy; techniczni MESHUGGAH nie bardzo mogli sobie z tym poradzić. Kiedy jednak w stronę sceny poleciał kubek z piwem, zespół niemal natychmiast rozpoczął występ. Swoją drogą, rzucanie kubkami to jakiś chamski brutalowy zwyczaj, z którym w takim natężeniu nie spotkałem się nigdy wcześniej. Przypuszczam, że niejeden fotograf z aparatem oblanym piwem z radością dorwałby któregoś z tych głupich buców w swoje ręce. W czasie występu wokalista wciąż jednak borykał się z problemami i niemal w każdym kawałku wymownie patrzył w bok, w stronę konsolety. Tak czy owak, mordercza precyzja Szwedów na żywo budzi uzasadniony podziw. Set wyglądał następująco: "Rational Gaze", "Bleed", "Electric Red", "Pravus", "Combustion", "Lethargica", "Sane" i "Straws Pulled at Random".

Nie paliłem się szczególnie do występu HYPOCRISY. Raz wystarczy, zwłaszcza, że podczas klubowego gigu w Warszawie można było się przekonać, że Szwedom momentami brakuje odpowiedniej mocy. Tym razem było podobnie, a może nawet gorzej. Zdecydowana przewaga nowszych kompozycji negatywnie wpłynęła na odbiór całości. Przesłodzony set, choć dość tłumnie zgromadzonej publice chyba to nie przeszkadzało. Szkoda, że Tägtgren swoich ciągot do niemal popowego pitolenia nie ogranicza wyłącznie do Pain, ale rozciąga je również na HYPOCRISY. Zdarzały się wprawdzie także starsze rodzynki i wtedy było nieźle, ale to trochę za mało, by zapobiec wiejącej ze sceny nudzie.

Z ciekawości zerknąłem na AGNOSTIC FRONT, choć to nigdy nie były moje klimaty. Po reakcji publiczności domyślam się, że program koncertu składał się ze sporej dawki hitów. Także Amerykanów nie ominęły problemy z odsłuchami, aż w pewnym momencie wokalista rzucił parę bluzgów do technika za konsoletą. Było energetycznie i przebojowo. Nie zabrakło rzecz jasna circle pita, ale pod koniec zaczęło się robić nudnawo.


Parę minut po północy to idealna pora na rozpoczęcie koncertu MY DYING BRIDE. Zespół wykonał setlistę identyczną z tą na Hellfest, odchudzoną jednak o jeden utwór. Na początek więc reprezentacja najnowszego albumu w postaci "Fall with Me" i "Bring Me Victory". Kawałki te na żywo wypadają znacznie lepiej niż na płycie, która niestety jest dość mocno rozczarowująca. Dalej była okazja usłyszeć starszy materiał w postaci "Turn Loose The Swans" i "Vast Choirs" zapowiedziany jako najstarszy utwór MY DYING BRIDE. Tego pewnie nie wszyscy się spodziewali. Koncert zamknęły "She is The Dark", "Wreckage of My Flesh" oraz oczywiście "The Cry of Mankind". Aaron Stainthorpe, występujący z malunkami na nadgarstkach, mającymi sugerować podcięte żyły, jak zawsze ekspresyjnie przeżywał każdy dźwięk. Bez względu jednak na to, czy stał, czy klęczał, wokalnie wciąż radził sobie znakomicie, zarówno jeśli chodzi o growling, jak i płaczliwe zawodzenie, będące jego znakiem firmowym. Bardzo dobry i oczywiście, jak zwykle, za krótki koncert. Czekam na sensowną trasę po klubach, choć znając zamiłowanie frontmana do grania na żywo, zbyt szybko raczej to nie nastąpi. Kiedy Anglicy skończyli występ, dwóch Czechów stojących za mną skomentowało to w ten oto sposób: "nejlepší na konec". W sumie racja, ale to przecież jeszcze nie było wszystko.

Koncert SARKE pokazał, że sceniczne zgranie Norwegów w ciągu ostatnich miesięcy nieco się polepszyło. Na Roadburn zespół zagrał bardzo fajny gig, ale Nocturno Culto średnio poradził sobie z rolą frontmana (choć wokalnie bez zarzutu). Tym razem było już znacznie lepiej. Mimo większej sceny, nie błąkał się po niej bezradnie wywijając ręcznikiem, jak miało to miejsce w Holandii. Skupił się na swojej roli, choć nadal (może niesłusznie) za fasadą totalnego luzactwa wyczuwam coś w rodzaju tremy. Natomiast wokalnie pierwsza klasa. Setlista oparta oczywiście na debiutanckim albumie, można więc było usłyszeć między innymi: "Primitive Killing", "Vorunah", "The Drunken Priest", "Cult Ritual", "Frost Junkie" czy "Old". O ile dobrze pamiętam, także i tym razem poleciały dwa nowe utwory i podobnie, jak wcześniej, nie podobały mi się szczególnie, przede wszystkim z powodu nadmiaru klawiszy. Za to Nocturno nauczył się już do nich tekstów i nie musiał, jak ostatnio, wdzięcznie czytać ich z kartki. Bardzo fajny, szczery koncert, choć prosta, bezpośrednia muzyka nie do końca chyba trafiła w gusta mocno przerzedzonej publiczności.

Wreszcie nadszedł czas na WATAIN, których występ zaplanowano zdecydowanie zbyt późno, w związku z czym spora część widowni do niego nie dotrwała. Szwedzi pojawili się na scenie mniej więcej o 2 w nocy, ze sporym opóźnieniem, choć nic nie wskazywało na jakiekolwiek techniczne problemy. Wizualnie było bardzo elegancko, niektórzy pewnie uznaliby, że to wiocha, ale taka jest konwencja gatunku. Nie zabrakło więc płonących krzyży, trójzębów i pochodni, nie wspominając o wyglądzie samych muzyków. WATAIN jest teraz zdecydowanie w innym miejscu, niż jeszcze parę lat temu, gdy grał trasę z Dissection i wystąpił w Warszawie w piwnicy o szumnej nazwie MetalCave. Prawdziwy underground polegał wtedy na tym, że nie udało mi się zobaczyć zupełnie niczego, bo scena właściwie nie istniała, a zamiast dźwięku słychać było wyłącznie ścianę jednostajnego jazgotu. Tym razem zespół nie dał powodów do narzekań. Kapela rozpoczęła od coveru Bathory "The Return of Darkness And Evil", a dalej zagrała między innymi: "Malfeitor", "Reaping Death", "Total Funeral", "Wolves Curse" i "Sworn to the Dark". Na początku gigu pojawił się drobny zgrzyt, gdy ktoś z publiczności rzucił kubkiem z piwem w kierunku jednego z gitarzystów. Niewiele brakowało i byłby ’trafiony zatopniony’, a muzyk mógłby co najwyżej zrewanżować się tzw. fuckiem. Brzmienie pozostawiało nieco do życzenia, mogło być bardziej selektywne, ale całość wypadła bardzo przyzwoicie.


To był (dla nas) ostatni zespół tegorocznej, udanej edycji festiwalu. Plany obejmowały jeszcze AHAB, to jest wyraz kontynuacji tradycji dobijania/usypiania resztek publiczności przy użyciu funeral doomu. Niestety, Niemcy odwołali jednak swój występ. Do zobaczenia za rok.    

Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka

 

Zdaniem Grzegorza "Chaina" Pindora:

Beforek

W składzie liczącym bagatela pięć osób, w dodatku z różnych części kraju w środowe południe prosto z Czeskiej części mojego miasta (Cieszyna) wyruszyliśmy koleją w stronę miejscowości Jaromer. Jeszcze dzień wcześniej, czyli na before party dla before party integracja przebiegła nad wyraz pomyślnie, dlatego też cierpienie (dosłownie i w przenośni) w trakcie kilkugodzinnej podróży z jedną błyskawiczną przesiadką, nie dało się nam aż tak bardzo we znaki. Choć przyznać trzeba, że upał towarzyszący nam od samego rana (aż do przedostatniego dnia festiwalu) robił swoje. Spoceni, zmęczeni, a przede wszystkim znudzeni męczarniami w przedziałach z czeskimi kamratami, po godzinie piętnastej dotarliśmy na miejsce. Jaromer dla mniej lub bardziej ciekawych to zwykła, mała miejscowość położona niecałych 150 km od stolicy Republiki Czeskiej, o której szerzej poczytać można w internecie. A będąc szczerym to jest o czym, bo twierdza na terenie której odbywa się festiwal to miejsce historyczne z własnym, charakterystycznym klimatem.

Niestety, czego ja osobiście żałuję, ulokowaliśmy się w miejscu ponoć sprawdzonym przez część naszej małej (ale mającej się powiększyć) załogi. Miejscówka położona blisko vip campu (nowości na Brutal Assault) z pozoru nie wydawała się być najgorszą. Wręcz przeciwnie bodo każdego punktu festiwalowego miasteczka było blisko, a oraczka (tak, oraczka) nie przeszkodziła w rozbiciu biedronkowego namiotu. Mniej lub bardziej zmagaliśmy się z niby prostymi mechanizmami i po jakimś tam czasie udało nam się zakwaterować. Szybki rozstaw oznaczał szybsze udanie się w celach konsumpcyjno-turystycznych, co też chętnie uczyniliśmy. W tym momencie bardzo niemile zaskoczył nas przelicznik koron na kupony (które same w sobie są chybionym pomysłem) jak i generalnie ceny jedzenia (z wyjątkiem merchandise na terenie festivalu stricte). Szybko jednak przyzwyczailiśmy się do wyzysku jak i stale ubywających pieniędzy. Naszym błędem (poważnym i niewybaczalnym) było maksymalne przepłacanie wewnątrz twierdzy, uprzednio nie zwiedzając części miasta (jak i wszystkich budek z napojami/jedzeniem) położonymi przy głównej drodze. Nasza strata... dobrych kilkuset koron. W każdym bądź razie pod tym względem będziemy już mądrzejsi na przyszłość.

Po spożytkowaniu naszego niezwykle cennego czasu na raczej głupie rzeczy, udaliśmy się na teren gdzie miały odbywać się koncerty. Kolegom udało się w miarę szybko dostać stosowne opaski (a kolejka do kasy ciągnęła się przez bite 200-300 metrów). Ja zaś, ku mojej uciesze, bezproblemowo aczkolwiek PO ZNACZNYM czasie dostałem się do okienka odpowiedzialnego za obsługę prasy i odebrałem swój "stuff". Nie było tego dużo, a zwłaszcza nieciekawa była papierowa opaska, taka z którymi nie mam zbyt dobrych doświadczeń i szczerze przyznam, iż ciągłe zwracanie na nią uwagi czy się czasem nie rozdarła, nie należało do czynności sprawiających mi jakąkolwiek radość.

Scena przeznaczona na Before Party ulokowana była tuż przed Metal Marketem (czyli dla zorientowanych na samym końcu festiwalowego areału) tuż obok "stodoły" z piwem. Strasznie napalaliśmy się na występy Honour is Dead, And Hell Followed With jak i Ignominous Incanceration... które nie zagrały. Czego nie jestem w stanie zrozumieć, ale mam nadzieję wkrótce uzyskać stosowną odpowiedź (w momencie pisania relacji nie było jeszcze info o wypadku samochodowym któremu ulegli muzycy zespołów przyp.chain). Po ostatnim koncercie tego wieczoru zaserwowanym przez czeskich tech death metalowców z Godless Truth (którzy nonem omen doszczętnie wszystkich rozjebali) nie kryłem ani swojego zażenowania zastaną sytuacją (zwłaszcza, że nigdzie nie wywieszono info o tym jakoby kapele z UK i USA miały nie zagrać) jak i solidnego wkurwienia. Tak czy owak poprzedzające Godless Truth zespoły dały może nie dobre, ale raczej poprawne sztuki, zwłaszcza jeden twór parający się szeroko rozumianą awangardą (klawisze, akordeon i inne cuda nie widy) zapadł mi swym występem w pamięci, nawet całkiem pozytywnie, choć kopii Arcturus/Borknagar w nieco bardziej progresywno/heavy metalowym sosie zwykle nie toleruję.

Oburzony i zasmucony tym co się wydarzyło, a raczej nie wydarzyło oddałem się towarzyskim uciechom, których zbyt wielu zresztą nie było. Ja, Chain, mamlas do potęgi n-tej nie włączyłem roamingu więc po prawdzie byłem odcięty od świata jak i znajomych. Nie powinny więc nikogo dziwić przechodzone kilometry tam i z powrotem byle tylko kogoś znaleźć lub się ustawić. W press tencie też była kapa i dramat o której jeszcze zdążę się wypowiedzieć poniżej. Wieczór zwieńczony w "gorszym" stanie w namiocie. Były ku temu powody.

Dzień pierwszy, ten oficjalny przywitał nas żarem lejącym się... z sufitu namiotu, nie mówiąc już o tym jak naprawdę było na zewnątrz. Wstaliśmy kompletnie spoceni, i choć zasnęliśmy w okolicach czwartej rano (dzięki, dla wszystkich najebańców drących mordy po nocach) wstaliśmy tuż po siódmej, co zresztą jest festiwalową normą. Śniadanie piwo + kiełbasa ewentualnie rogalik stało się brutalową normą, a zresztą, wurst był chyba najchętniej kupowanym przez nas żarciem, lecz ani razu nie były to pieniądze dobrze spożytkowane. He,he. Bywa. Piwsko również rozcieńczane do granic możliwości, i gdyby nie inne specyfiki jakiejkolwiek bani wywołującej relaks w ogóle by nie było. W każdym bądź razie jak PIĆ to tylko w KNAJPACH, a nie w budach w których króluje wyzysk, a do jedzenia nie podaje się nawet sztućców.

Z zaplanowanych na ten dzień koncertów zobaczyłem tylko te wybrane, na których rzeczywiście mi zależało. Dzień rozpocząłem koncertem thrash/crossover'owego SSS. Brytole mogli dać radę ale nie dali. Problemy z nagłośnieniem (a raczej z gitarą basową) dobitnie dały im się we znaki. Basista SSS nie krył swojego wkurwienia, czemu się nie dziwię. Co ciekawe, to właśnie z ich powodu w przeciągu kolejnych dni nastały zmiany w programie oraz wymiany pomiędzy kapelami grającymi w poszczególne dni. SSS zagrało przekrojowo, szybko, bezlitośnie wręcz, ale nudno i na siłę. Nie pomogły też gadki a raczej opowieści wokalisty o tym jak to skręcił nogę. Jedna wielka żenada.

Wszystkich grindcore'owych jak i black metalowych kapel celowo nie oglądałem dlatego też o żadnej z nich z wyjątkiem Napalm Death tutaj nie przeczytacie. Bonded By Blood, które miało zagrać o godzinie piętnastej z racji na nieudany występ SSS nie zagrało co, w rezultacie dało nam pierwszą roszadę dnia, która zamienić się miała w kolejną tym razem dotyczącą Sepultury oraz Lock Up.

Od godziny siedemnastej tłumnie a co najważniejsze, całkiem intensywnie bawiliśmy się wszyscy na występie greków z Suicidal Angels, o których jeśli jesteś fanem Kreator powinieneś/powinnaś jak najszybciej usłyszeć. Świetny warsztat techniczny, bardzo, ale to bardzo intensywny show w palącym słońcu, pozostawiły zebranych z uśmiechami na twarzy. Ponad trzydzieści minut brutalnego, szybkiego thrash metalu w końcu robi swoje. Nawet w circle pit. Panowie zagrali bardzo przekrojowy set, choć w głównej mierze skupili się na swoim ostatnim jak do tej pory, drugim w karierze zeszłorocznym "Sanctify the darkness".

Po thrash metalowcach na scenie zameldowali się moi ulubieńcy z The Black Dahlia Murder. Spora dawka brutalnego melodyjnego death metalu/deathcore'a zadowoliła wszystkich zebranych pod sceną. Zresztą, niżej podpisany SOLIDNIE poszalał w pogo, nie mówiąc już o rozpędzonym do granic możliwości circle pit. Jedynym minusem ich występu był czas jego trwania oraz brak wieńczącego gig "A Vulgar Picture". Panowie zagrali niezwykle szybko, precyzyjnie, a Shannon Lucas na bębnach to istna maszyna - nie człowiek.

Kolejność przypadkowa:

Elder Misanthropy
Funeral Thirst
Miasma
Statuory Ape
Deathmask divine
What a horrible night to have a curse
Necropolis
Contagion
I will return

Legendy death metalu w postaci Obituary niestety ale nie było dane mi zobaczyć. Żar lejący się z nieba i zmęczenie po koncercie TBDM oraz greków wyraźnie dały mi się we znaki. Trudno. Za to Ensiferum oglądałem z nie małym zaciekawieniem. Nie znam nowych numerów, no może z wyjątkiem mega hiciarskiego "Ahti", aczkolwiek ich występ wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Mimo, iż ex-lider formacji jakoś tam działa sobie na boku (i to całkiem dobrze) według mnie po klasyku dla tego typu muzyki w postaci "Iron" ten zespół mógłby dać już sobie spokój. Nowy (już stary) wokalista w postaci gardłowego Norther niby sprawdza się w swej roli... ale. No, ale to nie to i basta! Z zespołów które wspomagały się klawiszami Ensiferum zdecydowanie brzmiało najlepiej. Nawet lepiej od Children of Bodom.

Francuskiej Gojiry nie miałem okazji oglądać od samego początku. "Dziennikarskie" obowiązki wzywały. Co prawda z umówionego wywiadu z Despised Icon wyszły nici, ale tak to już bywa jak organizacja stoi na tak WYSOKIM poziomie. Występ Gojira oglądałem od trzeciego utworu i to, co widziałem utwierdziło mnie jedynie w przekonaniu, że jeżeli chodzi o nowoczesny death metal Ci panowie są klasą samą dla siebie. Lepszego zespołu nie ma. Absolutny miszcz, mój osobisty faworyt i obok Meshuggah jeden z najlepszych występów na żywo tego festiwalu. Bracia Duplantier niszczą obiekty, i nie zdziwię się jak kolejny krążek Gojiry zaskoczy wszystkich jeszcze większą ilością mechanicznych rytmów... jak i czystymi wokalami. Joe co chwilę zaciągał czystymi co wychodziło mu... niezwykle ciekawie. Już zacieram łapki z podniecenia.

Kolejność przypadkowa:

Oroborus
Heaviest matter of the universe
The art of dying
Vacuity
Wolf down the earth
Flying Whales (szkoda, że bez intro, za to ze ścianą śmierci)
Backbone

Po tym jak rozjebała mnie Gojira udałem się w stronę sceny obok by rozstać totalnie rozpierdolonym przez Sepulturę. Raz już widziałem ten "cover band", również na festiwalu, ale tym razem to co zobaczyłem przeszło moje pojęcie. Ulokowałem się na samym szczycie toi toi'a, byle tylko widzieć młyn oraz scenę. Za odwagę jakiś Czech oddał mi swoje całe, ledwo kupione piwo, a ja sam miałem perfekcyjny widok na całe widowisko. Sepultura ad 2010 zabija z każdym kolejnym granym utworem. Niezależnie czy to materiał sprzed dwudziestu lat, czy gówniane pseudo-core'owe gówno z "A-Lex". Szybciej już grać nie mogą, a zarówno Derrick Green jak i Andreas Kisser niszczą obiekty swymi wokalami. Ten drugi powinien się udzielać znacznie, ale to znacznie częściej. Brzmieniowo bardzo klarownie ale z zachowaniem ognia i szatana he he.

Kolejność przypadkowa:

jakieś 2 utwory z "A-lex"
Arise
Refuse/Resist
Schizophrenia (?)
Escape to the void
Territory
Inner Self
Convicted in life
Ratamahatta
Roots bloody roots (NAJLICZNiEJ ZGROMADZONA PUBLICZNOŚĆ FESTIWALU, NIESAMOWITE POGO)

Grające po Sepie Fear Factory nie wywarło na mnie żadnego większego wrażenia. Burton Bell to kiepski wokalista na żywo i nawet takie hity jak "Demanufacture" czy "Edgecrusher" nie porwały mnie ani do tańca, ani tym bardziej do tego by pozostać na ich gigu dłużej niż do piątego kawałka. Swoją drogą, co nikogo raczej nie zaskoczy, Dino Cezares powinien jak najszybciej odbyć operację zmniejszenia żołądka. Inaczej zawał, miażdżyca, i już nigdy nie posłuchamy rozpierdolu tworzonego przez jego zgrabne paluszki. Przy okazji, Fear Factory miało dzień wcześniej zagrać na specjalnej imprezce dla 300 osób w klubie. Nie zagrali. Drugi (a może nawet trzeci?) raz na tej trasie mieli problemy z autokarem. Masakra.

Po Fear Factory na scenie zameldowały się dziewczynki z Children of Bodom. Jak byłem młody to jarałem się tą kapelą do zerzygania. W końcu zerzygałęm się i zajawka się skończyła. Na żywo jak najbardziej super. Setlista same hity od "Follow the reaper", przez "Hate Crew Deathroll" po "Needled 24/7" a na tytułowym utworze z "Blooddrunk" kończąc. Niestety w trakcie "Needled 24/7" odezwało się gwiazdorstwo Laiho, i gdy pomylił riff (czy bóg wie co mu się tam stało) cisnął swą gitarą w stronę backstage i czekał śpiewając aż techniczny przyniesie mu drugą. Biedne Esp....

Follow the reaper
Hate Crew Deathroll
Needled 24/7
Every time i die
Living dead beat
Sixpounder
Blooddrunk
In your face
Angels dont kill
Hate me
Downfall

Gorgoroth nie oglądałem. Black metalowy cyrk i to w dodatku bez pedała (który nomen omen był najważniejszym punktem tego zespołu) świadomie ominąłem. Candlemass bardzo, ale to bardzo mnie zamuliło. Zresztą wtedy czekałem już na Despised Icon, a był to czas zaiste DŁUGI i spożytkowany na nudzie.

Za to to, co zrobiło z publicznością Despised Icon powaliło na kolana nawet mojego kolegę, który jest zatwardziałym fanem Slayera. Brzmieniowo czyste zabójstwo. Wokalnie miazga a nawet były świnie, które podobno im "nie wychodzą" (pff wierutne kłamstwo). Setlista niemalże identyczna jak ta w Warszawie na Show no Mercy z jednym wyjątkiem. Panowie zagrali utwór, którego raczej nikt nie kojarzył (koncertowe otępienie), swoją drogą z dedykacją dla czeskiej sceny grindcore. Jeden z najlepszych występów całego festiwalu, ogromny, brutalny circle pit w którym udział brał nawet inwalida z dwoma protezami nóg (!!!!!!!!!!!!). Deathcore pobudza do życia. Sam się o tym przekonałem.

All for nothing
Fractured hand
In the arms of perdition
Retina
Diva of Disgust
Day of mourning
Furtivie Monologue
Warm Blood
Mvp

Do spania!

Dzień drugi.

Ponownie wybudził nas słoneczny żar. W namiocie parówa jak jeszcze nigdy. Istny hardcore. Od rana występu corefstwa na scenie. Pochodzący z Uk Panowie z Bleed From Within niestety, ale wywarli na mnie znacznie mniejsze wrażenie, i chyba za dużo sobie po ich występie obiecywałem. Dobry kontakt z załosną publicznością można było uznać za plus. Za minus zachowanie kompletnie wynudzonej zastępczej gitarzystki, która również nie grzeszyła urodą. Zagrali krótko, niby konkretnie, ale bez podniety. Szkoda. Dla bardziej zorientowanych "The novelist" na żywo to istna perełka. Zdecydowanie najlepszy utwór z ledwo co wydanego drugiego albumu BfW.

Przy Gazie łapałem się za głowę. Cóż to za zespół, za okrutne corefstwo, które atakuje moje uszy. Kompletnie nieznana mi grua zabiła mnie zaangażowaniem, szczerością w słowach kierowanych do zgromadzonych metalheads oraz muzyką, która nomen omen nieco przypominała Converge. Wraz z grającą później Kylesa spokojnie mogli by grać niekończącą się trasę.

Rodzima Proghma-C dała radę. Choć nagłośnienia pozostawiała trochę do życzenia, zgromadzona pod sceną rodzima publiczność zrekompensowała niedogodności. Zielony specyfik ułatwił odbiór materiału Trójmiejskiej formacji. Szkoda tylko, że przez dwa widziane przeze mnie utwory. Szybko w trakcie występu polaków udałem się do meet n greet tent gdzie autografy rozdawali brytole z Bleed From Within. Sporo core'owej maści fanów a zwłaszcza fanek zjawiło się by zrobić sobie fotkę czy pogadać z rozgadanymi brytolami. W czasie gdy później 4/5 załogi udzielało wywiadu dla pewnego słowackiego portalu, ja sam porozmawiałem chwilę z booking agent zespołu oraz zastępczą gitarzystą, która ku mej uciesze nie zagra już z nimi więcej koncertów. Jako, że mój sprzęt kompletnie się rozładował nie miałem możliwości by w pełni przeprowadzić wywiad. Nie wyszło mi to jednak na złe bo wraz z całym zespołem udaliśmy się na teren festiwalu by pokosztować zarówno piwa jak i innych specyfików o których przez większość czasu rozmawialiśmy. Dziwne, że Brytyjczycy nie wiedzieli o tym jakoby Czesi mieli legalną marihuanę. A przynajmniej tak się większości zainteresowanych wydaje. W każdym bądź razie miła z nich chłopy i wbrew temu co się o nich mówi - da się ich w pełni zrozumieć. Angielski górą!

Grający w południe post-rockowcy z Callisto wyraźnie zostali skrzywdzeni przez organizatorów festu. Tak czuła, ładna i przestrzenna muzyka powinna brzmieć dopiero wieczorem. Nie w słońcu, nie w południe, i nie w momencie gdy wszyscy dopiero budzą się do życia. Wielka szkoda bo zagrali przynajmniej na tyle dobrze bym w przyszłości z chęcią sięgnął po ich dokonania. Catamenii też nie oglądałem. Jeszcze dwa albumy temu skakałbym z radości - teraz nie bardzo. To też udałem się na klasyczne już piwsko. Devourment nie moja bajka, ale basista z maską konia zniszczył wszystkie obiekty.

Za to przy grającej na dwa zestawy perkusyjne Kylesa doświadczyłem nie małego objawienia. Koniecznie zwróćcie uwagą na ten zespół. Myślę, że za 2-3 lata będą całkiem sporą gwiazdą, a (umownie) hardcore'owy światek będzie bił przed nimi pokłony. Nie ma opcji. Monstrosity również olałem. Głównie z racji na to, że gdzieś zgubiłem portfel. Na całe szczęście szybko go znalazłem. Uff! Za to grający na Childrenową modłę Kalmah pozamiatał mną i to równo. Nawet jeżeli akustyk zapomniał puścić na przody klawisze ich death metal to istny koncertowy wpierdol i swoista perełka na skandynawskiej scenie. Wokaliście polecam jedynie lepiej zgłębić tajniki kontaktów interpersonalnych oraz przy okazji podstawy języka angielskiego, bo to aż żal było słuchać takiego kalectwa.

Sigh i Bal-Sagoth (a grali w ogóle?) odpuściłem. W miejsce Mnemic o 17.45 wskoczyło Necrophagist co wkurwiło mnie niemiłosiernie. Jak już poznawałem ludzi w obozie to okazało się, że muszę lecieć na złamanie karku byle tylko ich zobaczyć. No i co? Cóż, akustyk wziął sobie wolne, najlepiej słychać było wokal oraz solówki. Romain Goulon na bębnach to cyborg mający metronom w mózgu i wszystko było by cacy, gdyby nie to, że "Stabwound" otwierało koncert. A ja... oczywiście się spóźniłem.

Czeski death metal w postaci Hypnos oczywiście olałem i pod sceną pojawiłem się dopiero na występie Ill Nino. NAJWIĘKSZA NIESPODZIANKA CAŁEGO FESTIWALU. Brzmienie KILL, a muzycznie totalna miazga. Moi mili Ill Nino to nie żaden nu-metal. Broń boże. Te wszystkie latynoskie partie, czysty śpiew i drugi zestaw z perkusjonaliami doskonale ubarwiały ich występ. Panowie zagrali bardzo, ale to bardzo ostro i do przodu, wokal darł się niemiłosiernie (scream to ma zajebisty, bez dwóch zdań) a perkusista oszałamiał trickami z pałeczkami w trakcie gry. Mojemu koledze, który raczej nie słucha tego typu beatu okrutnie podobały się breakdowny (tu mała dygresja: bez tego elementu połowa kapel na dzisiejszej scenie pewnie by nie istniała). Przy This is War dosłownie ocipiałem. Szkoda tylko, że pęknięty naciąg w centrali głównego perkusisty uległ zniszczeniu. Mogli zagrać dłużej. This is war!

Po Ill Nino czekało nas prawdziwe zniszczenie w postaci Converge. Jak przez 5 lat nie umiałem się przekonać do tego "czegoś". Tak po tym koncercie wiem już, że był to jeden z większych błędów mojego życia. Niesamowity timing wokalisty, żywioł, energia, brutalność, szaleństwo, armageddon, jasna cholera nie wiem jak to opisać. Mosh pit pod sceną osiągnął niebotyczne wręcz (nawet jak na brutala) rozmiary, i ciężko było mi ustać w bezpiecznym miejscu. Nomen omen na "No Heroes" sam wbiłem się w młyn, ale szybko z niego uciekłem he,he Co mnie wielce zdumiło to fakt, iż Jacob (wokalista) Converge nie drze tak brzydko paszczy jak robi to na płytach. Converge zabrzmiał bardziej hardcore'owo gdzieś na moment zostawiając w tyle matematykę. Prawdopodobnie gig festiwalu. Przynajmniej jeżeli chodzi o zabawę jak i o to co działo się na scenie.

Po Converge przerwa na Lock Up czyli piwo. Grindu nie lubie, nawet w gwiazdorskiej oprawie. Devin Townsend też mnie nie kupił. Materiał z Ziltoida, mieszany z "Terra" i innymi na żywo wypada fajnie ale.. jakoś bez specjalnej mocy. Kolejny raz zmęczenie wzięło górę nade mną. Za to Cannibal Corpse to podobno jeden z najlepszych występów festu. Nie wiem, może dla tych co siedzieli na tarasie widokowym. Z tyłu, za stołem mikserkim słychać było jedynie beczki, wokal oraz może jedną gitarę. Tak czy owak szatan cieszył się tego wieczoru. Hiciory takie jak "Death walking terror", "Hammer smashed face", "Make them suffer" dały radę nawet jeżeli brzmienie kulało. Co prawda, Cannibale to w końcu konkretny, brudny death metal to może i tak miało być. Szkoda tylko, że Mazurkiewicz prawdopodobnie był już najebany (dla ciekawych Mazurkiewicz to kolejny perkusista grający na rodzimych stopach Czarcie Kopyto). Fischer za to ma kark ze stali oraz gardło z piekła rodem. Taktu za to niewiele, a i "wrzuty" w stronę publiczności również niezaciekawe. Na solo nigdy bym z nim nie poszedł, to wiadome.

Następnie zagrał Ihsahn. Żywa legenda, gitarowy wizjoner, aczkolwiek wolałbym by grał z Emperor, czego już się i tak nie doczekam. Przerwa na szybkie piwo i oraz równie szybką ustawkę pod barierką na gig Napalm Death. Nie ukrywam, że cierpiałem w pierwszym rzędzie. Nie dlatego, że był taki ścisk. Z powodu Polaka, który przez bitych 40 minut zaczepiał ochronę, darł mordę śpiewając piosenki piłarskie polskich nie liczących się zbytnio klubów, komentował każdego napotkanego czecha, żądał wody, której i tak nikt mu nie dał, a ostatecznie pytał "gdzie jest krzyż"!. Na domiar złego w trakcie koncertu bezczelnie ocierał się o mnie i mojego nieraz już wspominanego kolegę. Gość zasługiwał na bardzo, ale to bardzo solidny wpierdol. Z koncertowych atrakcji w trakcie młynu warto odnotować pewnego stage divera, który po pierwszym dajvie pokazał penisa do kamery, a za czwartym razem jeden z ochroniarzy udał się z nim za scenę by łopatologicznie wyjaśnić mu, że go nie lubi. ;) Gig Napalmów miazga. Zespołu z Birmingham również nie słucham na co dzień, ale zobaczyć ich w powiedzmy pełnej krasie, w punkowo/grindowym (nawet metalowym!) obliczu było czymś zaiste wspaniałym. "Scum", "Suffer The Children", czy wreszcie wykrzyczane do granic możliwości mojego gardła "Nazi Punks Fuck Off" pozamiatały. Zwłaszcza cztery pierwsze, ostro bawiące się rzędy.

Spać!

Dzień kolejny a raczej noc iście hardcore'owa. Namiot oblegały żaby, od rana powódź, wszystko przemoczone, zniszczone syf i kataklizm. Znajomi porzucili większość swoich rzeczy na terenie pola namiotowego z namiotem włącznie. Nam udało się uratować oraz ostatecznie wieczorem bezpiecznie przekimać, co prawda w odosobnieniu, ale jednak. Większości kapel w przeciągu dnia nie widziałem. Jedynie polaków z Lost Soul, których widziała głównie polska gawiedź, to też i Jacek porozumiewał się w rodzimym języku. Wszystko fajnie, brutalnie, ale gary padaka i tragedia. Trigger na werblu źle ustawiony i zamiast słuchać szalonych blastów sam nie wiem czego byłem świadkiem. Trochę szkoda. Nie mniej pechowo mieli panowie z The Arusha Accord, z którymi po koncercie też miałem okazję conieco pogadać. Fajny, techniczny do bólu nowoczesny core niestety nie przypadł do gustu czeskim metalheads, a szkoda. Minusem gigu był napierdalający deszcz, co też odbiło się na frekwencji.

Origin też nie zobaczyłem. Ponoć okrutny szum i przerost formy nad treścią. Cóż, jak się gra tak techniczną muzykę, gdzie gitarowe sweepy i gravity blasty dominują nad całością to nie ma co się dziwić. Na teren festu tak właściwie wróciłem dopiero na Jesu. Uprzednio znieczulając się nieco. Dobił mnie brak żywego perkusisty a jednocześnie zniechęcił by zostać do samego końca. Gdzieś niewiele później okazało się, że zabrakło nam już pieniędzy. Zakupy w namiocie Imperial Clothing i przepłacanie na terenie festu zrobiły swoje. To też zaczęliśmy zbierać festiwalowe worki byle tylko dostać jakieś korony. Kompletnie uwaleni od błota, chodzący po błotnych ścieżkach nazbieraliśmy aż 8 worków, z czego by dostać korony wystarczyły dwa... ale nim się to stało musieliśmy znaleźć jeszcze kogoś, kto posiadał program festiwalu, gdzie był odpowiedni kupon, który zostawał odrywany, za co otrzymywało się korony. By mieć więcej pieniążków wykorzystaliśmy naszą koleżankę w celach niecnych i zarobkowych.... czyli, by zaniosła też jeden worek. To też od niej spod namiotu, zeszliśmy w dół do punktu gdzie przyjmowano worki. Jak się okazało był to teren zabezpieczony, o czym jasno do zrozumienia dał nam Pan czekający na samym dole wzniesienia by wlepić nam mandat na 500 euro. SUPER! Po chwili pertraktacji udało MI (!) się jednak wywinąć z całej sytuacji i cieszyć wolnością jak i pustą kieszenią.

Bogatsi o 150 koron wróciliśmy na teren festiwalu gdzie brzydko mówiąc przepierdalaliśmy żałośnie oglądając Voivod oraz Tankard. Thrash metal to jednak muzyka stworzona do tego by prezentować ją na żywo i szczerze przyznam się, że oblani piwskiem przez Tankard udaliśmy się na scenę obok by obejrzeć Dying Fetus. Ponownie jak nie jestem fanem tego zespołu na codzień wokalnie, instrumentalnie i generalnie PREZENCJĄ zniszczyli mnie dokumentnie. Blaściarnia sypała się jak z rękawa, a pod sceną widać było wyraźne zdumieniw. Co mnie w ogóle cieszyło w trakcie samego festiwalu, że aktywnie bawiący się pod sceną metalheads, goci, core'owcy czy tradycyjne heavy metalowe pedały same od siebie rozkręcały circle pit, i to niezależnie od wykonywanej muzyki na scenie. Hell yeah!

Meshuggah zmagało się z poważnymi problemami na scenie. Nie wiem co dokładnie się psuło. Prawdopodobnie na scenie w monitorach nie było słychać wokalu. Meshuggah, tak jak i Sepultura zgromadziła komplet publiczności, a czas oczekiwania (łącznie w sumie od początku do końca ustawiania jakieś półtorej godziny) nadrobiła brzmieniem jak z płyty, transową, własną muzyką (ojcowie djentu). Od siebie dodam, że gdy zagrali "Bleed" właściwie nic innego nie musiałem już słyszeć. W tym momencie festiwal prawie się dla mnie zakończył i zobaczyłem na żywo jeden z aktualnie najważniejszych metalowych zespołów, który wyznacza trendy (a raczej trend w postaci djent).

Rational Gaze
Bleed
Combustion
Electric red
Pravus
Lethargica
Straws pulled at random

Hypocrisy odpuściłem. Szukałem noclegu :-). Za to Agnostic Front na żywca morduje i nie zostawia jeńców. Koncert legendy nowojorskiego hardcore'a pomimo mojego maksymalnego wycieńczenia postawił mnie na nogi i wymusił na mnie headbanging oraz darcie mojej wspaniałej mordy. Wieńczące koncert "Gotta Go" wykrzyczeli chyba wszyscy, przy okazji uzmysławiając mi, że faktycznie czas już spać i dać sobie odpocząć. Niestety nie było mi dane zobaczyć My Dying Bride. Żałuję, ale organizm zadecydował za mnie.

To by było na tyle. Do zobaczenia za rok!

Grzegorz "Chain" Pindor